czwartek, 2 grudnia 2010

Powroty

Wstaję przed świtem
odsłaniam roletę... pada... śnieg.

Budzę P. i mówię, że pada... śnieg!

Włączam komputer, wyszukuję stronę
przecieram oczy, bo wierzę, że o 5 nad ranem
jeszcze ciągle nie akomodują
we właściwy sposób.

Jedziemy mimo wszystko.

Czekanie. Zawsze czekanie...
jakby nikt nie pamiętał, że
Godot nie przychodzi, że należy zmienić lekturę!


Kupuję kawę, rogalika, gazetę...


Łapię chwilę, gdy mgła albo osiada
albo się podnosi
jeszcze nie wiem
liczę, że się wypogodzi.


Nigdy nie byłam dobra z matematyki.
Ale tej nocy śpię we własnym, cieplutkim łóżku.

czwartek, 18 listopada 2010

Północ

Pada
Bez przerwy
Litrami
Buszowanie w księgarni po godzinach pracy
Sprzedażz o północy
A tramwaj nie przyjeżdża

Delikatny stukot kropel deszczu o parasol
Stoje na chodniku
Wpatrzona w zakręcającą ulice
Nie chowam się

Powietrze jest rześkie
I nawet senność uległa magii chwili


Jeszcze chwila
I zaparujemy się w oddechach innych
Nieśpiących

Niedzielny wieczór

Po długich namowach, udało mi się wyciągnąć P. na mecz. Kiedyś mieszkałam dosłownie pięć minut od lodowiska. Chyba nie trzeba tłumaczyć, że bywałam częstym gościem zarówno jako widz, jak i amator łyżwiarstwa. Brakuje mi tego. Bardzo. Dlatego namiastka tego, co kiedyś było codziennością. Dziś jest atrakcja, choć atmosfera nie ta sama, kolory nie te same, pewnie i nawet lód inny.


Zimno, zapach gorącej czekolady, świst kija, uderzenie krążka o bandę. Sama radość!

piątek, 12 listopada 2010

Wieczór w Operze


Niby zwykłe miejsce. Kilka balkonów, scena, orchiestra. Kolory złoty i krwisty czerwony. Ogromny żyrandol.
Jeśli jednak chce się przenieść w czasie, jest to miejsce idealne. Nie jestem melomanem. Nie mam nawet słuchu, przeciwnie, niemal nie słyszę. Jednak to miejsce ma w sobie coś niezwykłego. Nawet gdy nie grają, gdy w sali nie ma jeszcze prawie nikogo, a w korytarzach wciąż słychać kakofonię różnorodnych języków. Nawet wtedy magia tego miejsca uderza z ogromną siłą. Ale o tym w następnym poście.
Dobranoc!

czwartek, 11 listopada 2010

Mgła po raz kolejny

Wydaje się, że słońce przestawiło się na czas zimowy.
Jeśli się pojawia, to nie wcześniej niż o południu.
Dobrze, że w ogóle jest.
Choć -
Mgła też ma swój urok.




Kupuję gazetę.
Przebijam się przez mgłe.
Wracam do ciepłego mieszkania.
P. jeszcze śpi.
Nastawiam wodę...
Chwilo trwaj...

Niestety nie dlugo. Praca czeka :o

piątek, 5 listopada 2010

A dziś w ramach akcji folgowania sobie w świecie książek, prawdziwy rarytas - mam nadzieję - któremu nie mogłam się dłużej opierać (książka ukazała się w zeszły piątek - długo wytrzymałam, nieprawda?). W drodze do sklepu spożywczego, wpadłam do Saturna - niestety nie jest to prawdziwa księgarnia, ale nie było innej po drodze, a jeszcze była zniżka ;) - i szybko weszłam w posiadanie tego cudu.
Nawet jeśli zajmie mi to lata, postanowiłam zmierzyć się z tą książką w oryginale...
Teraz grzecznie leży na półce przy kanapie i czeka na swoją kolej. Obecnie na tapecie jest najnowszy Grisham :p

Tylko czasu na czytanie mało ...

Mgła....

Wczoraj nie było już słońca.
Wczoraj była już tylko mgła.
Przydałby się szalik, a może i rękawiczki.
Spokój był jednak taki sam.
Biegacze.
Właściciele psów z psami :p
I ja.
Szpieg z maszyną do chytwania chwil i zamykania w objęciach karty pamięci. Czyżby własna już nie wystarczała?
Naciskam spust.
Raz, drugi.
Kucam na chwilę.
Oczy doceniają przestrzeń.
Mózg - świeże powietrze.
W drodze powrotnej kupuję chleb z pieca na drewno, gazetę dla P.
Wracam... pogwizdując...
w środku.





Dziś też nie było słońca.
Może jutro?

środa, 3 listopada 2010

W kałuży odbijały się promienie porannego słońca...

Obudziłam się zdecydowanie za wcześnie. 6.30. Barbarzyństwo. Poleżałam chwilę, przewróciłam się na drugi bok. Zamknęłam oczy. Jeszcze chwila w łóżku, może zasnę. Nie zasnęłam. O 6.50 wstałam z łóżka, z wielką niepewnością odsłoniłam trochę żaluzję i ... nie padało. Decyzja była natychmiastowa. Ubrać się, wyjść, zobaczyć świat w słońcu.

Chciałam zrobić zdjęcia w weekend. Jakiś grób, znicz, kwiaty, zmieniające się kolory jesieni, podmuch wiatru. Lało. Od soboty wieczora lało jak z cebra i nie zapowiadało się, żeby polepszenie pogody nadeszło szybko. Tutaj jak zaczyna padać, to pada bez przerwy przez kilka dni. A potem jak ręką odjął - bezchmurne niebo, promienie słońca.

O poranku w parku są biegacze i właściciele psów (z psami oczywiście :p). Nie wzięłam aparatu. Zdarza mi się to bardzo rzadko. Chciałam nacieszyć się świeżością powietrza, jesiennym słońcem, ciepłymi kolorami drzew. Chciałam nie robić nic. Odetchnąć chwilą zanim wrócę do rzeczywistości, do prozy życia z obowiązkami.

Może wstawianie wcześnie nie jest aż takie złe. Może należałoby to powtórzyć :p

Życzę miłego, słonecznego dnia_

piątek, 15 października 2010

słów kilka...


To miłe dowiedzieć się, że ktoś tu zagląda, że czyta i czerpie jakąkolwiek przyjemność z mojej grafomanii. Z drugiej strony tym bardziej czuję wyrzuty sumienia, że tak beszczebelnie opuściłam swego bloga, a w raz z nim jego czytelników. Ale nie chcę nikogo łudzić i zwodzić obietnicami poprawy. Ostatnio czas nie działa na moją korzyść, nie współpracuje, wręcz przeciwnie, wyciska ostatnie ślady kreatywności tudzież chęci do działania. Ale mam wolę, jak to się oświadczało na maturze (sic!), tylko pewnie z regularnością będzie krucho. Ciągle jeszcze czai się w zakamarkach mój wielki post o NiePamiętamJużoCzym. Pamiętam, że miał być, co już poczytuję za sukces, zwarzywszy że ostatnio muszę ciągle nosić przy sobie kartkę i długopis, bo inaczej bym pewnie zapomniała, że mam oddychać.
Ale co ja tu będę smęcić o prozie życia, którą każdy doskonale zna z własnego podwórka. Za to opowiem o nie prozie nieżycia w wydaniu magazynów dla kobiet (poniekąd). Otóż zaczęło się od tego, że postanowiłam w końcu zabrać się za włoski. Bo głupio, bo wkurza, no i ostatecznie dobrze jest wiedzieć co się dzieje wokół, a nie tylko potakiwać głową w takt nikomu niesłyszalnych rytmów z pogranicza hipnozy i ezoteryzmu. Takie postanowienie ‘postanawiam’ sobie dość regularnie. Ot, tak ze trzy-cztery razy w miesiącu, a czasem i częściej. Z reguły kończy się na pierwszym akapicie artykułu tudzież rozdziale książki. Dlatego wzięłam sobie siebie na poważną rozmowę i rozmawiam tak: dlaczego się nie uczysz? Bo tyle rzeczy na głowie, bo to ciągłe szukanie w słowniku, bo nie rozumiem, blablaabla. A dlaczego musisz brać książki o judaizmie, artykuły o polityce lub gospodarce jako bazę do nauki? Hmm, tu zostaję ścięta z nóg i leżę sobie przez chwilę na podłodze rozważając potencjalne powstanie (w międzyczasie dostrzegam dwa pyłki kurzu i zaczynam organizować grupę sprzątającą), bo… wyduszam z siebie niczym wywołana do tablicy… bo… jąkam się, jak to bywało pod tablicą, gdy w głowie zero wiadomości na pytany temat, a mózg, jak na złość, na urlopie na żądanie… bo… lubię?Q? Masochizm, zapewne. Nastaje cisza, patrzymy na siebie, tak szczerze od serca. Głupiaś – krzyczy. Potakuję głową – głupiam – potwierdzam. Koniec aktu, można się rozejść! Wniosek jeden mnie nachodzi, że zbyt ambitnym też nie można być, bo się robi sobie samemu pod górkę. Zatem w przypływie olśnienia wpadłam na pomysł, że będę się uczyć włoskiego z gazet mniej ambitnych (boli, aj jak boli). Podało na magazyny kobiece (tak a propos to magazyny kulinarne nie miały dobrego wpływu poza tym, że słownictwo z tego działu opanowałam pewnie lepiej niż przeciętny Włoch :p). Wybrałam się więc pewnego pięknego dnia (a dokładnie wczoraj) do tzw. kiosku. Niebezpieczeństwo tego miejsca wynikało z faktu, że jest tam wiele gazet obcojęzycznych, więc mogła stracić silną wolę i uno kupić magazyn kulinarny (język bez znaczenia, z reguły i tak oglądam zdjęcia :p), due kupić jakiegoś Economista, tre w odruchu desperacji porwać się na Internazionale (czyli polityka plus ekonomia ze szczyptą społeczeństwa i kultury). Stoję w środku, patrzę na okładki i nic. Chodzę, marudzę sobie pod nosem i nic. Pan sprzedawca wodzi za mną zdziwionym wzrokiem, ale ostatecznie rezygnuje z aktu pomocy, pogrążając się w lekturze. Snuję się między kolejnymi działami, nic nie widzę. Przyszedł mi do głowy tytuł, szukam, nie widzę. Szukam dalej – nic. Snuję się jeszcze kolejne pięć minut i nic z tego nie wynika. Patrzę na te wszystkie magazyny obcojęzyczne (niewłoskie) i ręką sama sięga. Ale jestem dzielna. Patrzę w pewnym momencie na pana sprzedawcę i zdesperowanym głosem pytam się o tytuł. Nie ma. A to, ale po włosku? Nie ma, już się skończyło. A to? Też. A coś w tym stylu? Hmm, patrzy na mnie, kobiece magazyny są tutaj. Jest Elle na przykład lub Annamaria czy jakiś inny cud, którego imienia nawet nie potrafię powtórzyć. Klękam (sic!) przed półką. Biorę do ręki jeden egzemplarz i płakać mi się chce. Kolejny – to samo. Patrzę i nie wierzę własnym oczom. Sięgam po Elle. I … odpada mi prawie ręka. Bodutku, cóż to oni do tego dołożyli, książkę telefoniczną czy jak?Q? Ponieważ magazyn był zafoliowany nie miałam okazji mu się przyjrzeć. Naiwnie spojrzałam na grubość i stwierdziłam, że w takim ogromnie stron na pewno znajdę coś do czytania. Zatem zadźwigałam tę kobyłę do kasy, zapłaciłam całe 3 euro (inwestycja w naukę :p)! i udałam się do domu. Nadszedł wieczór. P miał jeszcze jakąś dodatkową fuchę, więc miał wrócić późno, dlatego też korzystając z okazji, usadowiłam się wygodnie na kanapie z kubkiem ciepłej herbaty (jeszcze nie grzeją, a wieczory już zimne się robią) i zabrałam za ‘lekturę’. Przerzucam ot tak kilka stron, przerzucam kolejne i jeszcze kolejne i już wiem, że to nie książkę telefoniczną dodali, tylko katalog reklam firm odzieżowych. Rozpoczynam poszukiwania czegoś co ma znamiona tekstu. Przewracam stronę po stronie, powoli, by nie przeoczyć potencjalnych bloków tekstowych, które liczę, że czają się w rogach, czy innych kątach stron. Po chwili zaczynam wątpić w możliwości percepcyjne moich oczu. Rozróżnianie kolejnych kurtek, butów, swetrów, czapek i torebek wydaje się sportem ekstremalnym. Tekstu jak nie było tak nie ma. Postanawiam działać metodycznie. Zabieram się od początku. Pierwsza strona – reklama, druga strona – reklama, trzecia strona – reklama, strona 120 – edytorial :o aż się zdziwiłam. Z ciekawości, a może bardziej z obawy, by nie powiedzieć rozpaczy, spojrzałam ile stron ma ten magazyn. Myślę, że zdecydowanie za dużo. Ostatecznie dotarłam do strony 344 i dowiedziałam się o jednej potencjalnie ciekawej książce o pani Wietnamce mieszkającej w Kanadzie, kątem oka zarejestrowałam jakieś wzmianki o wydarzeniach co bardziej kulturalnych, nowych filmach tudzież nowościach książkowych, gdzieś przewinęła się Julia Roberts, aczkolwiek nie wzbudza ona jakichś wielki we mnie emocji, Leonardo di Caprio (idem) i to by było na tyle. Aż boję się pomyśleć czego NIE ma na kolejnych 400 stronach. Odłożyłam więc tę cegłę na bok i pogrążyłam w rozmyślaniach. Nie! Skłamałabym, gdybym powiedziała, że ten magazyn wywołał u mnie jakąś refleksje. Siedziałam na kanapie i sama nie wiedziałam, co myśleć. Jako że nie pozwalam sobie na takie folgowanie jak niemyślenie, więc ostatecznie przemyśliwałam sobie ideę kobiecych magazynów w kontekście globalnym, innymi słowy czy magazyny odpowiadają na zapotrzebowania kobiet, czy kobiety ‘potrzebują’ tego, co im wmawia magazyn. I oczywiście, gdzie w tym wszystkim jestem JA. Poszło szybko. By zacząć od końca – doszłam do wniosku, że mnie nie ma, potem że magazyny kreują potrzeby, a nie odwrotnie, a na sam koniec stwierdziłam, że Ameryki to ja nie odkryłam na pewno i że nie chodziło o rozrachunek z życiem człowieka na łożu śmierci (tu już chyba przegięłam), ale by poczytać jakieś pierduty (przepraszam za wyrażenie) po włosku. Zadzwonił telefon. P. wraca i jest straaaaasznie głodny. Na twarz mą powraca uśmiech. Biorę się za kuchcenie – szczegół, że jest 22.oo – a w przerwach zaczytuję się w porywającym artykule o wpływie ekstremalnych warunków na człowieka jako jednostki i jako części społeczeństwa (zaczęło się od słynnego eksperymentu, gdzie na 500 dni zamknięto grupę osób w czymś przypominającym warunki statku kosmicznego) – po polsku. Pokrzepiające!

Sprostowanie. W dniu następnym postanowiłam podjąć kolejną próbę zmierzenia się ze wspomnianym magazynem i by być szczerą chyba nie jest AŻ tak źle. Znajdzie się nawet coś do poczytania, tylko dlaczego na zasadzie: przerywamy reklamy, by rzucić ze dwa akapity tekstu?Q? Ahjo, najwyraźniej nie rozumiem kultury obrazkowej. Właściwie to na każdym kroku przekonuję się, że chyba tylko przez przypadek nie ‘wyginęłam’ razem z dinozaurami. A mówią, że starsi ludzie nie rozumieją młodego pokolenia… a co ja mam wtedy powiedzieć?
Tyle. Życzę miłego, niezobowiązującego weekendu!

czwartek, 2 września 2010

...

Jestem.
Żyję, choć mogłoby się wydawać inaczej w wirtualnym świecie. Taki paradoks trzeba przyznać, bo ostatnio z komputerem niemal sypiam. Ale pewnie dlatego wieczorem nie mam już siły na pisanie. Przyznam się bez bicia, że zupełnie niedawno zdałam sobie sprawę, ileż to już czasu milczę na mym blogu. Pierwsza myśl: niemożliwe. Druga myśl: a jednak. Trzeci myśl: chyba się starzeję :p To niesampowite jak czas szybko leci. Nie zdążę się nawet porządnie obejrzeć, a tu bach, kolejne miesiące z głowy (sic!). I tylko stos książek urasta do apokaliptycznych rozmiarów. Od czasu do czas sprawia wrażenie, jakby się chwiał, zastanawiam się czy upadnie, albo raczej kiedy. I co wtedy się wydarzy. Przez letnie upały i ciągłe niebycie w domu wyobcowałam się z kuchni, tylko piekarnik partyzant odetchnął z uglą. Nie wie, że wkrótce nadejdzie zima i nie obejdzie się bez jego wsparcia. Poza tym ostatnio cierpię na nieuzasadniony brak apetytu, albo przynajmniej samoświadomości kulinarnych zachcianek, czyli sama nie wiem, co bym zjadła, więc po raz kolejny na taśmie pojawia się jogurt. Muszę przyznać, że to genialny wynalazek :D Ale ileż można pisać o jogurcie?Q?

Planuję... już od jakiegoś czasu porządny wpis i ... planuję. Ale nie mam melodii, jak to mawia moja rodzicielka. Jednak zbieram się w sobie. Kawę wciąż piję, choć w ilościach ograniczonych, najwyraźniej niewystarczających, by mnie zmusić do nocnego siedzenia tudzież pisania. O dziwo zaczęłam sypiać jak człowiek i teraz z kurami wstaję (sic!) - choć wciąż łechcę swoje ego nazywając się człowiekiem :p - więc może powinnam pisać o świcie. Rozważymy tę kwestię. Tymczasem udam się na spoczynek, albowiem dzionek jutro pełen zadań, a ja chcę być przygotowana na stawienie im czoła, a jak!!! :p

Pozdrawiam i życzę spokojnej nocy!
D!

wtorek, 11 maja 2010

Pogoda mnie nie lubi. Zdecydowanie. Oberwanie chmury, które się przetoczyło nad miastem jest tego niezbitym dowodem. A żeby nie było za dobrze, to załączam migawki z naszego ostatniego wypadu. Wyjeżdżalismy z deszczem. Następnego dnia rano w gazecie na pierwszej stronie było wielkie zdjęcie z informacją, że w Nicei jest stan klęski żywiołowej. Czemu nie :p Ostatecznie okazało się, że to tylko zabieg w celu sprawniejszego doprowadzenia do porządku poobijanej przez fale plaży.




Zrobilismy sobie też nocny wypad do Cannes. Szczęscie, że dopiero się przygotowywali do Festiwalu.


Zaopatrzyłam zatem lodówkę. I niech sobie pogoda nie mysli, że mnie złamie. :p
Pozdrowienia_

poniedziałek, 10 maja 2010

W chmurach

Wróciłam. Wciąż mam dwie ręce, dwie nogi, parę niedowidzących oczu i resztki jeszcze niesiwych włosów. I cieszy mnie ten fakt, jakkolwiek dziwnie on może brzmieć. Może to pierwsze objawy paranoi, albo jakiejś innej niedyspozycji psychicznej. A może to nic. Normalna sprawa w wiadomych okolicznościach. Z której strony by jednak nie patrzeć, to dziwne wrażenie nie pozostawiło mnie obojętną. Pierwszy raz w życiu (tak mi się mocno wydaje) nie mam ochoty podróżować. Tak. Zgadza się. Napisałam to. JA. Z czystą perwersyjną świadomością.Najchętniej zaszyłabym się w chatce w górach i przeczekała ten cały gorący (sic!) okres. Jakoś nieszczególnie przeraża mnie perspektywa, że mógłby to być długi okres. Miałabym święty spokój i świeże - miejmy nadzieję - powietrze. Niestety nie da się. Życie zmusza nas do pewnych ruchów, mniej lub bardziej dosłownie. A że wystarczy chwila, by wszystko się przewróciło do góry nogami, tego chyba nikomu nie muszę wyjaśniać. Póki co u mnie nie zmieniło się nic. Jest jak było i jestem z tego faktu więcej niż kontent. Ale przez chwilę, wtedy, w chmurach czy też mgle, naszła mnie myśl, że ten stan rzeczy może ulec zmianie. 

Prognoza pogody nie była może zachwycająca, ale nie wywołała szczególnych wątpliwości czy obaw. Dopiero na lotnisku, gdy na tablicy odlotów pojawiła się informacja o opóźnionym locie, zapaliła się lampka ostrzegawcza. Na chwilę, doprawdy na ułamek sekundy, bo ostatecznie linia lotnicza, z którą miałam podróżować nie słynie, przynajmniej tak wynika z mojego doświadczenia, z punktualności. Wątpliwość jaka się zrodziała brzmiała: Czy to w Gdansku są kłopoty, czy wcześniej na trasie coś się opóźniło? Ostatecznie samolot miał dwu godzinne opóźnienie. Przyleciał jednak, wystartował i wszystko niby toczyło się swoim normalnym trybem. Do czasu gdy odezwał się kapitan, mówiąc, że jest duża mgła w Gdańsku i nie wiadomo, czy będzie można tam lądować. Bosko! Nie widziałam swojej miny w tym momencie, ale zapewne nie była najbardziej promienna. Facet koło mnie spojrzał się na mnie z wyrazem rozpaczy, no prawie, i nie pewnie wyjąkał, czy przez przypadek mówię po włosku. Co nieco się da wyartykuować. Zatem zaczyna się nasza konwersacja o tym, co szacowny pilot był raczył powiedzieć jedynie po angielsku. Facet zaczął się denerwować. I co tam będę owijać w bawełnę. Miało to niekorzystny wpływ na myśli, które zaczęły masowo przetaczać się przez moją głowę. Ostatecznie jednak uznałam, że choć nie uśmiecha mi się jechać z Wawy do Gda autobusem, to jednak znacznie bardziej wolę tę opcję niż kombinowanie. (Tu zaczyna się pseudo lub nie paranoja). Po kilku czy też może kilkunastu minutach pilot oznajmia, że widoczność w Gdańsku się poprawiła i że będziemy lądować zgodnie z rozkładem. Facet koło mnie uspokoja się. Za to ja wyglądam przez okno. Nic nie widzę. No nic, jeszcze wciąż jesteśmy wysoko. Ale gdy samolot ewidentnie zaczyna obniżać lot, pojawia się wyczuwalny wzrost ciśnienia (sic!) w kabinie. P wygląda przez okno. Nic nie widzi. Facet koło mnie przechyla się, by coś zobaczyć. Zaczyna się dopytywać o szczegóły, jak wygląda podróż z Wawy, ile trwa etc. Lecimy coraz niżej, ale wciąż nic nie widać. Hmm, paranoja zaczyna mi się udzielać. Przychodzą do głowy myśli niekoniecznie potrzebne w tej chwili. Patrzę na P, a on na mnie. Nic nie widać. Samolot obniża lot. Widoczność bez zmian. Facet obok się denerwuje, przez co i mnie się udziela. P wygląda przez oko: mleko, nic nie widać! Facet obok mówi, że już i tak jest spóźniony, nie może lądować w Wawie. Patrzę na niego z niedowierzaniem. Ja mogę lądować nawet w Bhurkina Faso, byle by wylądować w jednym kawałku. Za oknem bez zmian. Zaczyna się przygotowanie do lądowania. Słychać jak silniki spowalniają, wysuwa się podwozie. Musimy być już nisko, ale wciąż nic nie widać. Facet obok pyta, czy to normalne, że lądujemy w takiej pogodzie. Patrzę na niego. Mówię: nie. Tak w ogóle to pogoda nie jest nornalna. Mamy maj. Powinno być ładnie, świecić słońce. Taka pogoda jest w zimę. Wtedy to standard niemal, że ląduje się w innym mieście, albo w ogóle nie wylatuje. Jestem wredna. Wiem, ale stresuje mnie ten facet. P włącza się do rozmowy, choć sam nie wie, co powiedzieć. Na pewno jest ktoś, kto ocenia sytuację. Jeśli lądujemy, to znaczy, że da się wylądować. Myślę, że zbędne są tutaj analogie. Pojawiały się one w mojej głowie jak karawana Marco Polo podążająca do Chin. Mówię sobie, że wolę jechać 5 godzin autobusem. Nie ważne, że do domu dotrę o północy. Może być i jutro rano. Samolot jest już bardzo nisko. Za oknem mleko. P wytęża wzrok, ale nie widzi pasa. Może pilot ma jakieś specjalne szyby, bo w przyrządy to nie wierzę. Nagle... silniki ruszają pełną parą, samolot podrywa się, wbija wszystki w siedzenia i ciągnie w górę. Gdyby nie warkot silników, cisza byłaby przerażająca, na wdechu, z przymkniętymi oczami. Po dwóch długich minutach odzywa się kapitan: ' Za około 6 minut spróbujemy ponownie.' Nie wierzę własnym uszom. Chcę do Wawy. Marzę o wycieczce autokarowej (sic!). Myśli, które w takiej chwili nawiedząją głowę są zupełnie bez sensu. A jednak rodzą się i ciężko z nimi walczyć. Ostatecznie sama, bez przymusu wsiadłam do tej przyciężkawej puszki z metalu. Drugie podejście. Chcę chwycić P za rękę, ale mam wrażenie, że to za bardzo teatralne. Albo że wtedy to już się zupełnie rozłożę, że ręce będą mi drżeć w rzeczywistości, a nie tylko w moim mógzu. Patrzę na niego jak wypatruje skrawka ziemi. Nie próbuję nawet zgadnąć co myśli. Samolot obniża lot. Wszystko wydaje się takie spokojne, kontrolowane. A jednak człek ma wielkie poczucie bezsilności. Nie może zrobić nic. Wielkie nic. P wygląda przez okno, patrzy na mnie i mówi, że nic nie widzi. Chcę powiedzieć, że wolę lecieć do Wawy, że nie ma sprawy z 5 godzinną wycieczką autokarem po polskich drogach. Milczę jednak. Może to było tylko moje wrażenie, a może tak było naprawdę, ale w kabinie panowała cisza podszyta wyczekiwaniem. Miałam wrażenie, że nikt nie waży się oddychać, bo nawet najmniejszy ruch może wprowadzić niekorzystne zawirowania. Czuję jak samolot obniża pułap. Za oknem bez zmian. P wciąż wypatruje skrawka czegokolwiek co miałoby kolor inny niż biały. Facet obok zamknął oczy. Nie wiem, co myśli i nawet nie chcę zgadywać. Siedzę wpatrzona na fotel przede mną i staram się nie myśleć. Nie da się. Wyglądam przez okno. Nic nie widać. Przychodzi mi na myśl 'Miasto ślepców'. Mleko. Biel. Taki musiał być ich świat. Lecimy coraz niżej, ale nic nie widać. W pewnej chwili P mówi: jest. Widać pas. W kilka sekund później koła dotykają ziemi. Delikatnie, niemal niezauważalnie. Ciężar maszyny podniesiony do potęgi trzeciej opada na niewielkie kawałki gumy. Wytrzymują. Gwałtwone hamowanie wbija wszystkich w fotele. Jeszcze wciąż nikt nic nie mówi, jeszcze wciąż wielu nie waży się oddychać. P patrzy na mnie, a ja na niego. Gdy samolot wyhamowuje wystarczająco, by bez obaw zatrzymać się w granicach pasa, rozlegają się brawa. I pierwszy raz nie uważam, że to głupie. Przeciwnie. Pilot wykonał świetną robotę. Brawa są długie, silne, przepełnione wdzięcznością. Kołujemy na miejsce postojowe. Przytulam się do P. Jest dobrze, choć w środku cała się trzęsę. Nie zdążymy wysiąść z samolotu a następuje oberwania chmury. Jest zimno, deszcz zacina. Chyba już nikt nie wyląduje w ciągu najbliższych minut, a może nawet godzin. 
Tej nocy nie mogę spać. Myśli, niczym husaria pod Wiedniem, przewalają się przez moją głowę. Perspektywa powrotu jest niepokojąca. W niedzielę dowiadujemy się, że nad północnymi Włochami zamknięta została przestrzeń powietrzna w związku z chmurą wulkaniczną. Mam dość. Co jest z tą pogodą? Jakby mnie prześladowała.
Wrócilismy. Samolot przyleciał z 25 minutowy wyprzedzeniam. Gdy weszłam do domu, miałam ochotę położyć się do łóżka i spać.
Nie jadę nigdzie na wakację. No chyba, że do chatki w górach, choć i tam kiedyś dopadła nas powódź :s
Dziś będę spać jak dziecko. Mam przynajmniej taką nadzieję.
Pozdrawiam z bezpiecznej kanapy.

wtorek, 4 maja 2010

Krótka rozmowa telefoniczna

Dzwoni telefon.
- Cześć kochanie. Jak się masz?
- Cześć Misiu, dobrze, a Ty?
- Umieram z głodu. (P wymyślił sobie restrykcyjną dietę i teraz - dzień drugi diety (sic!) - cierpi nieziemskie katusze, o czym musi kominukować z dużą częstotliwością, by przez przypadek nikomu nie umknął fakt, jak bardzo P się poświęca :p )
- Pech.
- Żartuje. Nie jest źle. Słuchaj, dzwonił do mnie  P. z R., do którego dzwonił B.
- Aha
- I chciał, żebym znowu pojechał do N. Pojechałabyś ze mną?
Cisza. Bardzo krótka to była chwila ciszy, bo tak naprawdę nie było się nad czym zastanawiać.
- Kiedy?
- Jutro z rana. Ale raczej nie będę tam nocował.
- Aha. A jak wcześnie z rana?
- 5.
- Hmm… dobrze.
- Jeszcze musiałbym się dowiedzieć szczegółów.
- Oki.
- Zadzwonię za chwilę.
10 minut później.
- Cześć kochanie, to ja.
- Cześć. (udaję zaskoczenie :P)
- Zatem… P chce żebym pojechał jeszcze dziś wieczorem, by rano być już w biurze. Co sądzisz?
- Aha. Dobrze.
- Pojedziesz ze mną?
- Pojadę. Sprawdzę tylko prognozę pogody. Dam ci znać.
- Buziaki.
Prognoza pogody: leje, wieje, relatywnie zimno.
‘Pojedziesz ze mną’ dźwięczy mi w uszach. ‘Pojadę’ pada odpowiedź.
Kurcze, gdzie to słońce się podziało?Q?Q?Q?QQ?Q??Q?Q?

piątek, 30 kwietnia 2010

Czasem brak słów. Nic nie składa się do 'kupy'. Mysli nie zostają wystarczające długo, by je pozbierać i utkać z nich cos sensownego. Zatem,.... tymczasem zdjęcie, jedno czy dwa. By złapać ulotne chwile.


piątek, 16 kwietnia 2010

Za pisanie zabieram się już ... sama nie wiem od kiedy. Napierw  były Święta i przy całym zamieszaniu jakie bywa przed Świętami i moim przerostem ambicji nad możliwościami, zabrakło czasu na zdjęcia, by już nie wspominać o pisaniu. A potem nadszedł 10 kwietnia i w pierwszej chwili wyrwałam się do pisania, by ostatecznie zrezygnować na rzecz pustki i świętego spokoju, którego wydawało mi się wymagała sytuacja.
Potem wiele razy układałam sobie w głowie tekst, który chciałabym napisać na swoim blogu, post o dniu dzisiejszym, wczorajszym, o czymkolwiek, ale jakoś ostatecznie zawsze schodziło mi na tę sobotę. Nie chciałam i wciąż nie chcę pisać o tym, co się wydarzyło. Nie dlatego, że mnie to jakoś szczególnie nie poruszyło - nie zrozumcie mnie źle, ruszyło, nawet bardzo - ale dlatego, że już wszysyc wszystko napisali, wykrzyczeli, obfotografowali i nie pozostaje mi nic więcej do dodania. I lepiej. Postanowiłam nie włączając się w dyskusję, uczcić pamięć tych, których już nie ma, bez wyróżnień, rang i zasług. To nie ważne. Zginęli i tyle. Należy iść dalej, bo martylologia i umęczanie się niczemu nie służa, a wręcz przeciwnie, prowadzą do jeszcze większej depresji i głębszego przekonania, że pozostajemy wycieraczką, która pojawia się na wizji, tylko wtedy, gdy nastąpi jakiś sensacyjny brak jej struktury. Ale dość, bo nie miałam pisać o 10 kwietnia, ani o żadnym innym kwietniu, ani innej czerwcowej niedzieli.

Ostatnio mało widzę ze świata. Zasłonili go nam niemal doszczętnie, okraszając tę pustkę bliżej nieokreślonymi dźwiękami, które po kilku godzinach mogą doprawadzić do czynów niekotrolowanych. Dlatego uciekam do innego świata, pozornie spokojniejszego i cichszego. Zabieram 'pracę', sadowię się wygodnie z kubkiem kawy bądź herbaty u boku, okresowo także zaszczycana towarzystem kotowatego stworzenia, które wykazuje zapędy samobójcze. Napawam się światłem, świeżym (sic!) powietrzem, spokojem. Zagłębiam się w lekturze. Wczoraj musiałam wrócić do ciemności, do stukania, pukania, obijania, dźwięków dziwnego języka i migających za oknem cieni. Czułam się jak osoby, które nie mogą wychodzić na światło dzienne, bo ich skóra jest za wrażliwa. Albo przynajmniej tak mi się wydaje, że one mogą się tak czuć. Choć nie ukrywam, że jestem w lepszej sytuacji. Za niecałe trzy miesiące wyjdę z ciemności, oni zapewne nie. W oczekiwaniu na koniec wyroku, upiekłam ostatnio ciasto wg Montignaka, które u P wywołało sprzeczne emocje. Najpierw radości, że w tych ciężkich chwilach katorgii, jaką mu nałożyłam - mało skutecznej, ale jak to facet, nie rozumie, że naprawdę jestem dla niego łaskawa - wykazałam jakieś ludzkie odruchy i upiekłam ciasto. Potem zrezygnowania, by nie użyć mocniejszego słowa typu rozpaczy, że już nawet ciasto nie może być normalne. Nie, nie może i basta. Mnie smakowało, choć muszę jeszcze trochę nad nim popracować. Wersja motignakowa jest jak dla mnie zupełnie bez wyrazu, więc testuje warianty dodawania pewnych elementów smakowych, jednocześnie starając się zachować walory potencjalnej 'zdrowości' tego wypieku. A nie będę ukrywać iż fakt, że P nie smakowało ciasto jakoś szczególnie mnie nie wzruszył, więcej dla mnie :P
Let there be light... please!!!

poniedziałek, 22 marca 2010

bułka z jogurtem raz!

Rozmowy do późnych godziny, litry kawy, lata rozłąki. Zero gotowania. Tylko bułki upieczone zawczasu i dokupione w międzyczasie jogurty.
Niesamowite jak czas szybko leci. Wydaje się, że ledwo się skończyło szkolę, studia jeszcze wciąż prześladują w koszmarach sennych i nagle bum... to już szmat czasu. Niemal wieczność - no dobrze, aż tak źle nie jest. Jednak wszystko wywołuje wrażenie, jak wspomnienia z dzieciństwa. Powracają słowa, imiona, obrazy, także smaki i zapachy. Odwiedziny dawno niewidzianej osoby, to nie tylko pretekst do długich, nocnych rozmów o życiu etc., ale też powrót do przeszłości kulinarnej. Gdy patrzę wstecz na to, co i jak jadłam kiedyś, wydaje mi się to epoką kamienia łupanego. Nie chodzi tylko o to, że teraz staram się jeść co bardziej zdrowo - ponoć ludziom odbija na starość, mnie chyba zaczęło się trochę wcześniej :p - ale generalnie jadło się normalnie, bez tej całej schizofrenii i paranoi jaka się narodziła zupełnie nagle, niespodziewanie, boleśnie. Mam czasem, by nie powiedzieć często, takie wrażenie, że dziś już nie można jeść spokojnie, nie myśląc o kaloriach, indeksach glikemicznych, wyższość nierafinowanej żywności nad fast foodami, otyłości, cukrzycy etc. (można sobie dopisać całą listę wg uważania.). W przeszłość odeszły czasy drożdżówek na drugie śniadanie w szkole i mocno przesłodzonych soków w kartonikach - bo z każdej strony krzyczą, że trzeba uważać, że za słodka, że niewiadomocojeszczeiilejeszcze. I pewnie mają rację ci co krzyczą, bo czas też się zmieniają, nawet jeśli ciężko to zaakceptować. Tylko w duszy się cieszę, tak sama dla siebie, że załapałam się jeszcze na kawałek normalnych czasów. Teraz za drożdżówkę podziekuję, z różnych powodów. Z soków pijam najchętniej wodę (sic!), a do fastfoodowych restauracji wchodzę w potrzebie fizjologicznej. I żyję, choć ponowne odkrycie jogurtu o smaku truskawki - nie odtłuszczonego, najnormalniejszego z wszelkimi niedobrodziejwstawi produkcji - z bułką (dobrze, bułka własnej roboty z mąki z pełnego przemiału) było wniebowzięciem... i takie cuda się czasem normalnemu człowiekowi przydarzają. Bułka i kubek jogurtu o smaku truskawkowym był podstawowym daniem drugośniadaniowym w którejś klasie liceum - już nie pamiętam. Biegło się do sklepu po w-f-ie, siadało się na schodach i bułką wygarniało jogurt. Miód w gębie. Jak niewiele trzeba, by człowiek był szczęśliwy. (Był też rosół z kur bez piór, czyli proszek superkubek, który pewnie nawet nie stał w pobliżu czegokolwiek co mogłoby mieć związek z rosołem).
Przez trzy dni właściwie nie gotowałam, bo szkoda było czasu. Dolewałam tylko kawy i rozmwiałyśmy i rozmawiałyśmy. Ale dziś upiekłam chleb. A jakże, razowy, wg Montignaka, ale to nic. Jest wspaniały, a jogurt poziomkowy - tak to jest jak się niedokładnie czyta etykiety :p - czeka na bliższe spotkanie. 
O radości!!!

czwartek, 4 marca 2010

… o północy…

Próbuję ogarnąć nieład w mojej skromnej przestrzeni kosmicznej. Zapanować nad wszędziesiępanoszącymi kartkami papieru, długopisami, słownikami i innymi dobrodziejstwami najwspanialszej z cywilizacji. Piję kolejną kawę, choć oszukuję samą siebie. Decaf… placebo… zwał jak zwał. Liczy się kolejny łyk, kolejna nutka pseudoaromatu. I dostaję za swoje. Po wczorajszym piciu kawy, tym razem normalnej, z pełną zawartością kofeiny, o godzinie zdecydowanie niestosownej, dopadł mnie tego konsekwencyj o północy. Umówiona na randkę z Morfeuszem, zostałam wystawiona bezczebelnie do wiatru, a duło wczoraj niczego sobie, choć Xynthia, czy jak tam ona się zwała, nie szalała już tak dobiwszy się w te zapomniane rejony Europy.
Północ. Gaszę lampkę. Moszczę się w swoim łóżeczku i …. nic. Czekam. Przewracam się z jednego boku na drugi. Nic. Wielkie nic. Sen nie przychodzi. Myślę. Tak, pozwalam sobie na takie folgowanie od czasu do czasu, choć otwarcie się do tego nie przyznaję. Rozważam. Zapalenie światła i zabranie się za książkę. Zapalenie światła i podjęcie próby ogarnięcie alternatywnej aranżacji, która od jakiegoś czasu panuje w moim królestwie. Założenie słuchawek na uszy i słuchanie audiobooka. Nicnierobienie. Wygrywa opcja pierwsza. Zapalam lampkę. I… pęk. Ciemność. Ciemność widzę. Pozwalam sobie na chwilę intensywnego myślenia nad tym, co właściwie się wydarzyło. Reaguję – przynajmniej w mojej bardzo subiektywnej ocenie – bardzo szybko i nadzwyczaj efektywnie (efektowanie też – obijając się o metalową ramę łóżka, robiąc masę hałasu). Zapalam drugą lampkę. A-ha, tu Cię mam. Chciał mi przeszkodzić w mym nocnych zamiarach, ale nie takie ze mną numery. Jako osobnik o niewyjaśnionych i nie do końca zrozumiałych ciągotach do obszarów arktycznych, uwielbiam gdy jest ciemno za oknem, ale niekoniecznie już w środku. Także posiadam artylerię lamp, lampek wszelkiej maści, kiedyś wspieranych także przez kawalkadę świec, ale jakoś duszno mi się robiło w moim małym światku, więc świece stoją i się kurzą. Lamp dużych jednak nie lubię. Nie lubię jak rażą w oczy, oślepiają, zabierają wszelkie tajemnice i sekretne zakamarki pomieszczeń. Lubię zapalać kilka lampek – teraz wszyscy prośrodowiskowi, ekologiczni etc mogą zaczać sobie używać :p – tak że każda daje trochę światła, wystarczająco, by oświetlić róg poduszki, kilka grzbietów książek, łapki maskotki, jedną wskazówkę zegara, kubek z niedopitą kawą, rzucić cień na ścianę, pokryć mistyczną kurtyną kąty pokoju. Jest cicho, mrocznie, zupełnie bezsennie. Biorę książkę do ręki i zatapiam się w ‘świat przedstawiony’.
Rano otworzyłam oczy, zerknęłam na zegarek i stwierdziłam, że czas już wstawać. Oporządziłam się, sprysznicowałam i udałam do kuchni po poranną herbatę. Tam spojrzałam ponownie na zegarek. Była 7.38. Nie ma to jak dobrze zacząć dzień :s
Pozdrawiam_

sobota, 27 lutego 2010

O 15.34; Pani już podziękujemy...

Idealny poranek. Marzenie spełnione. Blask słońca. Dobra kawa. Słowa. Zapisane czarno na białym. Wydrukowane. Podane do wiadomości publicznej. Ja. 


O 9 z minutami kupowałam gazetę poranną - pominę fakt szybkiej mobilizacji wynikającej z mojego braku umiejętności czytanie ze zrozumieniem ;P - o 15.34 kończyłam ją czytać. Czuję się spełniona dziś! Świat jest piękny, nawet z tymi hałdami śniegopodobnymi za oknem, chlapą i bliżej nieokreśloną tendencją roztopową. 
Kiedy ostatni raz zdarzyło się Wam spędzić cały ranek i znaczną część południa na czytaniu gazety i popijaniu kawy? Mimo kłopotów z pamięcią, jestem przekonana, że mnie ostatnimi czasy się to nie przytrafiało. Dziś sobie pofolgowałam. Dziś odmówiłam wszelkiego odwiedzania, rozmawiania, pisania. Dziś rozsiadłam się przy stole. Rozłożyłam gazetę, postawiłam filiżankę kawy i pozwoliłam się pochłonąć słowu pisanemu. Dziś byłam w niebie.

Przeczytałam ciekawy artykuł o Amelii Earhart. Naszła mnie myślorefleksja - choć to pewnie tautologia, ale to już szczegół -  o bohaterach, o wyzwaniach, marzeniach i odwadze, by je realizować. Potem w ramach rozważań nad filmem 'W chmurach', o którym to miałam napisać, ale jakoś jeszcze się nie złożyło, poczytałam sobie o zobowiązaniach, relacjach międzyludzkich i także tutaj nie zabrakło kontekstu samorealizacji i dążenia do wyznaczonych sobie celów tudzież bycia sobą. Następnie na tapecie pojawił się Obama,, kryzys  gospodarczy, ale o polityce/ekonomii tutaj pisać nie chcę. Na koniec Kapuściński i debata na temat jego ostatniej biografii.
Teraz muszę sobie przetworzyć te informacje, zastanowić się nad ich konsekwencjami dla mnie. Już wiem, że muszę poszukać biografii Amelii, poczytać Kapuścińskiego... a to dopiero początek list rzeczy do zrobienia. Czasem niebezpiecznie jest pozwolić sobie na folgowanie :o oh joy!!!
Pozdrawiam sobotnio.

piątek, 19 lutego 2010

Mój dąbek

Zainspirowana przez Anhelli, posadziłam swoje drzewko. Jesli ktos by chciał mu pomóc rosnąć, byłabym zobowiązana :D 
Link jest po lewej pod hasłem bardzo tajemniczym i wyszukanym (sic!) Dąb Dagi.
Z góry dziękuję :D

środa, 17 lutego 2010

Cisza W Chmurach

Jutro może cos napiszę.
Dzis jestem jeszcze W Chmurach_

wtorek, 16 lutego 2010

Bright star

Bright Star*

Bright star, would I were stedfast as thou art--

Not in lone splendour hung aloft the night

And watching, with eternal lids apart,

Like nature's patient, sleepless Eremite,

The moving waters at their priestlike task

Of pure ablution round earth's human shores,

Or gazing on the new soft-fallen mask

Of snow upon the mountains and the moors--

No--yet still stedfast, still unchangeable,

Pillow'd upon my fair love's ripening breast,

To feel for ever its soft fall and swell,

Awake for ever in a sweet unrest,

Still, still to hear her tender-taken breath,

And so live ever--or else swoon to death.

Jasna gwiazdo

Jasna gwiazdo, o, gdybym mógł tak nieprzerwanie

Jak ty - nie, nie promienieć samotnie, wysoko

Jak na wieczność rozwarte, w natury otchłanie

Bezsennie zapatrzone pustelnika oko;

Nie śledzić, jak w odwiecznym kapłańskim mozole

Wody mórz obmywają ludzkich lądów brzegi,

Lub jak na ostre rysy łańcuchów gór w dole

Maską czystą i miękką opadają śniegi;

Nie - raczej nieprzerwanie jak ty i niezmiennie

Trwać jak teraz, skroń tuląc do piersi dziewczęcej,

Czuć bez końca, jak oddech unosi ją sennie,

Na sen nie tracić odtąd ani chwili więcej

I wciąż, wciąż słyszeć równy puls serca w tej piersi,

I żyć tak wiecznie - albo zapaść w wieczność śmierci.

(przełożył Stanisław Barańczak)
Źródło: Gazeta Wyborcza
 
*Filmu nie widziałam. Za to będąc w Rzymie poszłam do mieszkania, w którym przyszło Keatsowi (bodutku, jak to strasznie brzmi :s) spędzić ostatnie swoje chwile. Jest tam mini biblioteka z pisarzami anglo-saksońskimi. Za oknem słynny Piazza di Spagna.

poniedziałek, 15 lutego 2010

niedziela, 14 lutego 2010

Leniwa sobota

Nie upiekłam wczoraj chleba. Dzień był za ładny, by go spędzić w domu. Udało mi się namówić P na spacer, mimo że był padnięty po całym tygodniu ciężkiej pracy. Jak to często z naszymi spacerami bywa i ten zakończył się w księgarni. Ostatnio dużym łukiem omijame te zjawiska kulturalne, by zaoszczędzić sobie stresu i zbędnych myśli typu ' A może jednak kupię tę książkę, ponoć warto' lub 'Kupię, ale nie będę przygotowywać nic z tych przepisów, tylko obejrzę zdjęcia'. Tja, ta sama gadka, a efekt zawsze ten sam. Także stałam pośród regałów z książkami aż po sufit i aż oczy nie akomodowały od tego ogromu małych literek tytułów i autorów. Patrzyłam. Nie brałam do ręki, bo to oznaczałoby koniec. Dotknięte - moje. Także znalazłam, przez przypadek (sic!), Bruce'a Chatwina On the Black Hill, Agathę Christie lub raczej Mary Westmacott - nigdy nie czytałam żadnej z jej książek napisanej pod pseudonimem, a ponoć są równie interesujące, co kryminały :p - znalazłam Dickensa Great Expectations i in. Jednej książki szukałam, przyznaję bez bicia - Anne Dean Bellfiled Hall. Nieznalazłam, więc może i lepiej :p W pewnym momencie podchodzi P i pyta, czy znalazłam coś interesującego. Spojrzałam na niego i z rozbrajającą szczerościa odpowiedziałam... 'beh, znalazło by się coś... ewentualnie :o'. Wyszliśmy. Trochę zaczynają mnie niepokoić takie objawy masochismu u mnie. Ale tylko trochę. Hihihihihihi
Wieczoram natomiast udaliśmy się do kina. Tymrazem wybór był prosty, bo propozycja jaka padła z strony Luki, została zaakceptowana bez chwili wahania. Paranormal activity. Słyszeliście o tym filmie? Otóż ja widziałam trailer i pomyślałam sobie, że zapowiada się ciekawie. Potem jednak P podeslał mi artykuł, gdzie stało napisane, że film jest przerażający, nastolatki dostają ataku paniki, w ekstremum wchodzą w stan katatonii :s Err...hmmm... jest aż tak źle. Zaczęłam mieć wątpliwości. W sumie dlaczego miałabym się skazywać na męczarnie?Q? Nie można wybrać innego filmu, po którym byłaby nadzieja na wyjście o własnych siłach i przynajmniej relatywnie zdrowych zmysłach? Przemyśliwywałam sobie tę sprawę trochę :p Ostatecznie stwierdziałam, że nie może być tak źle. Że ludzie panikują, ale tak naprawdę nic się nie dzieje. Opcja niewypowiadana była, że w razie czego jest P. Lub wyjście ewakuacyjne :p Nie zaszła jednak potrzeba korzystania z żadnej z opcji. Film był nudny przez większośc czasu. Nie oczekiwałam, że będzie się lała krew litrami, będą latały flaki czy inne części ciała. To nie miał być horror tego typu. Spodziewałam się jednak większego wpływu na psychikę, na obrazy, emocje, które będą się tworzyły w mojej głowie przez subtelne sugestie z ekranu. Nic takiego nie miało miejsca. A jeszcze pod koniec filmu zrobiono przerwę :o - że jak?Q? przerywać w momencie, kiedy potencjalnie coś może się w końcu wydarzyć? Nie wierzę :s I jeśli coś miało się wydarzyć, jeśli jakiekolwiek napięcie zostało wywołane w głowach widzów, to właśnie w tym momencie wszystko zostało zniszczone. 
Z drugiej strony, jeśli spojrzeć na produkcję, która kosztowała 15000 dolarów, ograniczyła się do czterech aktorów i jednego domu, a zyski przebiły Avatar - ponoć, nie widziałam tego na własne oczy, więc podkreślam, że to tylko plotka - to wydaje się, że ktoś miał niezły pomysł! Bo pomysł sam w sobie jest ciekawy, aczkolwiek nieodkrywczy, czy nowatorski. Blair Witch Project zrobił na mnie większe wrażenie - nie, inaczej, BWP zrobiła na mnie wrażenie, nie spałam potem całą noc - i wynikało to zapewne z faktu, że był to film nowatorski, niemal pionierski. Ten natomiast odgrzewa trochę stare kotlety :p Ale dziewczyna jest dobra. Przekonała mnie, że się naprawdę boi. Choć nie ukrywam, że był moment, kiedy nie mogłam wytrzyamć ze śmiechu. Potem się okazało, że dla niektórych to był jeden z tych niewielu momentów, kiedy wzrostło im tętno. Może jestem jakaś inna :p
Generalnie nie polecam filmu jako wielkiego horroru, który przyprawi was o ataki paniki, wymioty i inne dobrodziejstwa przerażenia. Można obejrzeć, by móc się wypowiedzieć, ale sądze, że jest kilka innych propozycji w kinach, które można rozważyć przed tą!
Noc była spokojna :D
Życzę miłej niedzieli.

sobota, 13 lutego 2010

Chleba i igrzysk

Wstałam o 2.54 nad ranem czasu lokalnego. Dokładnie o 2.54, wiem, bo spojrzałam na zegarek i przebiegła mi myśl przez głowę, że może jednak nie ma sensu i lepiej się wyspać.Spojrzałam na P, który potencjalnie też miał wstać, ale jakoś nie wykazywał szczególnego entuzjazmu. Ostatecznie wstałam. Przypomniały mi się czasy, kiedy to potrafiłam oglądać transmisję z rozdania Oskarów - gwoli ścisłości już tego nie robię, bo od pewnego czasu mój stosunek do tej nagrody, jej wartości zrobił się co najmniej ambiwalentny, by nie powiedzieć, że mogłaby ta nagroda w ogóle przestać istnieć - która kończyła się gdzieś w godzinach porannych czasu mojego, po czym spakować plecak i pójść najnormalniej w świecie do szkoły. Także usadowniłam się na kanapie, otuliłam kocem i po cichu włączyłam TV. O 3.oo miała się zacząć transmisja z ceremonii otwarci Igrzysk Olimpijskich w Vancouver. Gdy na ekranie pojawił się widok miasta o zachodzie słońca, mnie zrobiło się słabo. Wymsknęło mi się ciche WOW i z na pół otwartą paszczą :o podziwiałam niesamowite zdjęcia z Kolumbii Brytyjskiej. W pewnej chwili odezwał się P - wow, piękne! Zdziwiona, zapytałam czy się dołączy, ale on mrukną coś, co miało w założeniu oznaczać tak, ale w praktyce wyszło, że przewrócił się na drugi bok i spał dalej.
Czasem lubię sobie pomarzyć. Podróżować palcem po mapie, wynajdować nowe miejsce, które chciałabym zobaczyć. Kanada zawsze była krajem, do którego chciałam pojechać, ale póki co pozostała w sferze marzeń. A może by tak zacząć je realizować?Q?
Ceremonia nie zachwyciła, ale podobała mi się. Denerwowali mnie komentatorzy, którzy nie przestawali rozmawiać nawet wtedy, kiedy leciała już jakaś piosenka, albo gdy ktoś przemawiał.  Przy okazji, jak już się zorietowali, to nie potrafili nawet porządnie przetłumaczyć - więc po co się w ogóle odzywać?Q? Wrażenie zrobił patent ze światłami. Aureora borealis, ocean Akrtyczny, łany zobarza, wieloryby w oceanie etc... na te kilka godzin człowiek przenosi się w inny świat, a świat rdzennej Kanady, bo oficjalnie to rdzenne plemiona zamieszkujące Kolumbię Brytyjską są gospodarzami - bardzo mi się to podoba - jest fascynujący. Wspomnienie Nunavut, choć tylko wspomnienie, wystarczyło bym była zadowolona. Tak, zdecydowanie trzeba rozważyć opcję wypadu do Kanady. 
Przemarsz reprezentacji to kolejny z moich rytuałów. Uwielbiam słuchać hymnów narodowych podczas wszelakich imprez międzynarodowych, a podczas otwarca igrzysk, parada jest najlepszą częścia. ceremonii Patrzę ile jest osób, jak są ubrani, zastanawiam się co się dzieje w tej chwili w ich głowach, czy marzą o podium, złocie, czy cieszy ich sam fakt bycia na imprezie takiej rangi. Przymykam oko na pewne zabiegi 'polityczne' typu pochodzenie i obywatelstwo. Ostatecznie chodzi o dobrą zabawę i przede wszystkim fair play. 
A skoro rozpoczęły się igrzyska to może jakiś chleb mogłabym upiec. Choć słońce, które pojawiło się już wczoraj zachęca raczej do tego by wyjść na dwór i delektować się nawet minimalnym ciepełkiem. Się zobaczy. Tymczasem udam się do kuchni po kawę. Stanę z kubkiem gorącej kawy przy oknie i będę kontemplować niebieskość nieba. W końcu odzyskało swój kolor.
Pozdrawiam!
 

poniedziałek, 8 lutego 2010

U Julii i u Scrovegnich_

W piątek była niemal snieżyca. Tak. We Włoszech, nigdzie indziej. Też się zdziwiłam, gdy odsłoniwszy rolety ujrzałam biały puch sypiący się z nieba. Aż mi się biało zrobiło. Nastawiłam wodę na poranną herbatkę i spojrzwaszy przez okno, pomyslałam: 'No tak, Karina przyjeżdża. Czegóż innego by się spodziewać jesli nie opadów'. Potem było już tylko gorzej. Nie było wystarczająco zimno, by snieg się gromadził, ale też nie za ciepło, by padał deszcz. Jednym słowem bajzel. I tylko przerażenie zaglądało mi do oczu na mysl, że w sobotę mielismy jechać do Verony i Padwy. Na szczęscie, gdy zwlokłam się z łóżka w sobotę rano - nie żeby była barbarzyńska pora, bo 6.20 to jeszcze nie tak źle, tyle że poszlismy spac o 2.30, a to już wygląda gorzej :s - z drżeniem podciągałam rolety. Nie padało. To już niezły początek, aczkolwiek niezapowiadało się na piękny dzionek. Niemniej jednak zebralismy się i o 8.25 wyruszylismy z Mediolanu. Swiat spowiła mgła. Nie było widać niemal nic. Jako fan mrocznych, gotyckich klimatów, lubię kontemplować mgłę, szczególnie gdy roztacza się nad ciągnacymi się po horyzony łanami pól, kanałami wodnymi etc. Są jednak momenty, kiedy mój fanizm, tudzież fanatyzm, zostaje w kącie i czeka na lepsze czasy. Z reguły nie dogadujemy się co do warunków i czasu, kiedy takowe zachowanie ma mieć miejsce, więc wychodzi tak jak w sobotę. Zamiast podziwiać lombardzkie krajobrazy z górami w tle, wpatrywalismy się w 'mleko'. Pociągowa rozmowa toczyła się w rytmie prędkosci pociągu regionalnego. Swiat bez pospiechu wybudzał się z porannego, sobotniego zamglenia. Niewiele przed Veroną można było już dostrzec majestatyczne, osnieżone wierchołki gór. Kropiło. Wiało. Było szaro!
Verona ma klimat. I nie chodzi o ten zamglony, zachmurzony, wywołujący dreszcze chłód. Wąskie uliczki, okiennice, balkony z kwiatami, osterie i sklepiki z wędlinami, łakociami i innymi bajerami. Można wędrować przez nią, nie patrząc na mapę, zdając się po prostu na los. A że turysci jeszcze wciąż w 'piżamach i kapciach' sennie snują się po swoich podwórkach, jest miejsce dla wszystkich (tych, co jednak postanowili zdjąć piżamy i kapcie i poznać Włochy z trochę zimniejszej strony). Także zawitalismy do Julli, wdarlismy się na jej balkon i bez więszkych ceregieli poudawalismy, że ta historia się wydarzyła naprawdę :p Potem nie obejrzelismy wspaniałych grobów Scaligerich, bo były restaurowane, ale za to zapoznalismy się bliżej z Dogami czy innymi Mastifami. Wieczorem udalismy się do Padwy, by następnego dnia ukulturalnić się w Kaplicy Scrovegnich. 
Padwa, mimo uniwersyteckiej historii, słynnej Kaplicy i Cafe Pedrocchi, nie zrobiła na mnie większego wrażenia. O ile stary budynek uniwestytetu jest imponujący  - niestety okazało się, że w niedzielę jest zamknięty -, jak również i słynna Kaplica, o tyle już Cafe Pedrocchi jest zdecydowanie przereklamowana. Samo miasto jest relatywnie małe, a fakt, że zostało niemal zniszczone w czasie II Wojny Swiatowej może sprawiać, że wydaje się trochę bezbarwne, by nie powiedzieć bezduszne. Jakby to powiedziała królowa Wiktoria: 'We are not amused'. 
Tyle!

środa, 3 lutego 2010

To już luty???

Od odkurzania zalegających warstw kurzu na tym blog dostałam nagłego ataku kaszlu. Moja wyimaginowana alergia usmiechnęła się do mnie znacząco, by przypomnieć o swoim - nawet jesli tylko wyimaginowanym - istnieniu. Dokładnie. Zdałam sobie sprawę, że już luty. W zeszłym miesiącu napisałam dokładnie jeden post. Wstyd! Ale cóż zrobić. Opusciła mnie wena, napadła za to proza życia i tak w pakiecie dostałam brak czasu i chęci do pisania, jesli w ogóle cokolwiek wartego opisania by się znazło. 

Gotowanie ostatnio zeszło na dalszy plan z przyczyny tak prozaicznej, że nawet nie warto wspominać. Potem jest inną kwestią fakt, że jestesmy na diecie - na ja przymusowej, choć P tymbardziej, ale jakby to on jest powodem, ja mu tylko wiernie (sic!) towarzyszę i wspieram w boju! Zatem koniec szaleństw w kuchni, choć nie będę udawać, że nic nie jemy. Bynajmniej. Ostatnio nawet zaprosiłam rodziców P na obiad w niedzielę. Mama bardzo się ucieszyła, bo stwierdziła, że będzie to na pewno lunch nietuczący - a ja w planach miałam pulpety w sosie koperkowym, które chodzą za mną już od dłuższego czasu - więc się byłam zestresowałam i nastąpiła pospolita mobilizacja. Zatem był lunch wg Montignaka, choć może risotto milanese nie jest do końca wg jego założeń, tymbardziej jesli zrobione z białego ryżu. Później porażka w postaci mielonego zapiekanego ze szpinakiem i sosem pomidorowym, a wszystko uwieńczone wielkim, niedopieczonym ciastem! O tak, niedziela była wspaniałym dniem, aż chciało się krzyczeć z ...rozpaczy :o No dobrz, nie dramatyzujmy, bo nie było aż tak źle. Upieczony z rana chleb robił furrorę i nie miało znaczenia, że mielone pływało w sosie własnym, choć miało się dać pokroić, a ciasto było za mało słodkie i jakies takie nijakie - ciasto to może duże słowo, nie było w nim grama mąki, tylko jajka i trochę smietany, ale to już szczegół. Winę zwaliłam na piekarnik, który za słabo grzeje - co nie jest dalekie od prawdy :s Rodzice P, a przynajmniej Mama, byli w siodmym niebie, tymbardziej, że nie musiała gotować sama, to raz, a dwa wyciągneła nas na wystawę japońskiej artystki w ramach akcji dokulturalniania się. O nie, niedziela była zdecyowanie dobrym dniem :p

Skoro nie piekę ostatnio własciwie wcale - ten weekend czekoladowy spędza mi sen z powiek, bardzo bym chciała w nim zauczestniczyć :s - postanowiłam napisać o ostatniej wizycie w kinie. Sprawa wyglądała mniej więcej tak: dzwoni Luca i pyta, czy nie chcemy się wybrać gdzies w piątkowy wieczór. Jasne, czemu nie. Tak naprawdę nie miałam jakiejs wielkiej ochoty, ale żeby nie było, że robię się już skostniałą babcią, co to wieczory najchętniej spędzałaby zawinięta w pled (którego nie ma:p) z kubkiem rozgrzewającej herbaty i jakąs lekturą wątpliwej jakosci, zgodziłam się na wypad. W piątek popołudni Luca dzwoni ponownie dogadać kwestie spotkania. Gdy pada nazwa dzielnicy, w której miałby się znajdować potencjalny lokal, mi opada szczęka. Aż tak daleko? Problem jest taki, że my mieszkamy niemal w centrum, Luca na obrzeżach. No więc mówię, że najlepiej niech zadzwoni do P i to obgada, bo P będzie potencjalnym kierowcą. Zaczyna snieżyć. Tak, dobrze czytacie, nawet tutaj potrafią się zawieruszyć masy arktyczne i wywołać pewne zamieszanie. P wraca z pracy i mówi, że są dwie opcję. Udaję wielki entuzjam, żeby nie było wątpliwosci, jestem w siódmym niebie. Jednak, ku mojemu zaskoczeniu, opcja numer dwa podoba mi się niezależnie od nidciągających burz snieznych, czy arktycznych mrozów. KINO. Znacie ten moment, źrenice niebezpiecznie się rozszerzają, na buzi pojawia się wielki banan, a buty same wskakują na nogi. KINO! Tego mi było potrzeba. W tej chwili zapominam o całym swieci i marzę o wypadzie do kina. Nie ważne na co. Jestem kinoholikiem, wszystko ujdzie! Błąd. Gdy pada tytuł filmu, moja twarzy - zakładam - nabiera zupełnie innego wyrazu. Koniec z błyszczeniem w kącikach oczu i innych atrakcjach. Powiem wprost: Nicolas Cage może i fajnie zagrał w Dwa miliony dolarów napiwku, ale to było dawno i nieprawda. Ostatnimi czasy fortuna mu niesprzyja. Może poza Adaptacją, która była dobra, nawet bardzo mi się podobała. Niemniej jednak cos mi swita, że to nie film w tym stylu. P googluje film, patrzę na zdjęcia i własnym oczom nie wierzę. Kino - tak, ten film - zdecydowanie nie! Padam na łóżko zalana łzami, zanoszę się szlochem, niemal uderzam pięsciami w scianę, zadając sobie zasadnicze pytanie: DLACZEGO? Dlaczego mnie to spotyka, akurat kiedy mam taką wielgachną ochotę na kino?Q? Dzowni Luca i mówi, że może jednak pub, ale ja jestem już w modzie (od słowa 'mode', nie wiem jak to przetłumaczyć :p) kino i nic nie może tego zmienić. Luca robi konferencję telefoniczną - nie wiem jak, ale udaje mu się połączyć cztery rozmowy. Próbuję rozumieć co do mnie mówią, co nie jest łatwe wziąwszy pod uwagę fakt, że jeden jest z Rzymu i ma paskudny akcent :s Ostatecznie wychodzi na kino i... ku mojej wielkiej radosci inny film. Tutaj powiem tylko parę słó wyjasnienia. Nie jestm wielkim fanem kina komercyjnego. Bynajmniej, ale jakos tak czasem fajnie jest pójsc na jakies rozrywkowy film. Poza tym czasem zdarzają się michałki, nieprawdaż? Zatem zachęcona przez koleżankę, zaproponowałam Sherlocka Holmesa i ostatecznie przeszła ta opcja. Nie żebym się spodziewała za wiele - ani Robert Downey Jr., a już tymbardziej Jude Law nie wzbudzają mojego zachwytu, jednak Sherlock Holmes tak. Miałam chęć na kryminał. I dostałam. Film sprawnie zrobiony, choć był moment, kiedy się trochę dłużył, ale poza tym technicznie bardzo sprawnie, kolorystyka, stary Londyn, klimat jak się przynależy. Muzyka nie zachwycała, ale nie przeszkadzała. Natomiast interpretacja detektywa i jego pomocnika tak. Może okażę się konserwą na miarę tradyjcji wiktoriańskiej, ale taka wizja Holmesa mnie nie przekonuje. Co więcej przeeksponowany Watson zdecydowanie nie wpisuje się w moją wizję trochę przygłupawego, dobrotliwego angielskiego gentlemana. Sama intryga zas... typiczna, ale tego chyba akurat można się było spodziewać. Generalnie powiem tak: dobra rozrywka, ale jesli ktos jest za bardzo przywiązany do wzorca, to może się zawiesć. Ja mimo wszystko miałam udany wieczór. 

Się rozpisałam :o to tyle na dzis. Oddalę się teraz przygotować jakas strawę dla dzielnego mysliwego :o mammamia