poniedziałek, 10 maja 2010

W chmurach

Wróciłam. Wciąż mam dwie ręce, dwie nogi, parę niedowidzących oczu i resztki jeszcze niesiwych włosów. I cieszy mnie ten fakt, jakkolwiek dziwnie on może brzmieć. Może to pierwsze objawy paranoi, albo jakiejś innej niedyspozycji psychicznej. A może to nic. Normalna sprawa w wiadomych okolicznościach. Z której strony by jednak nie patrzeć, to dziwne wrażenie nie pozostawiło mnie obojętną. Pierwszy raz w życiu (tak mi się mocno wydaje) nie mam ochoty podróżować. Tak. Zgadza się. Napisałam to. JA. Z czystą perwersyjną świadomością.Najchętniej zaszyłabym się w chatce w górach i przeczekała ten cały gorący (sic!) okres. Jakoś nieszczególnie przeraża mnie perspektywa, że mógłby to być długi okres. Miałabym święty spokój i świeże - miejmy nadzieję - powietrze. Niestety nie da się. Życie zmusza nas do pewnych ruchów, mniej lub bardziej dosłownie. A że wystarczy chwila, by wszystko się przewróciło do góry nogami, tego chyba nikomu nie muszę wyjaśniać. Póki co u mnie nie zmieniło się nic. Jest jak było i jestem z tego faktu więcej niż kontent. Ale przez chwilę, wtedy, w chmurach czy też mgle, naszła mnie myśl, że ten stan rzeczy może ulec zmianie. 

Prognoza pogody nie była może zachwycająca, ale nie wywołała szczególnych wątpliwości czy obaw. Dopiero na lotnisku, gdy na tablicy odlotów pojawiła się informacja o opóźnionym locie, zapaliła się lampka ostrzegawcza. Na chwilę, doprawdy na ułamek sekundy, bo ostatecznie linia lotnicza, z którą miałam podróżować nie słynie, przynajmniej tak wynika z mojego doświadczenia, z punktualności. Wątpliwość jaka się zrodziała brzmiała: Czy to w Gdansku są kłopoty, czy wcześniej na trasie coś się opóźniło? Ostatecznie samolot miał dwu godzinne opóźnienie. Przyleciał jednak, wystartował i wszystko niby toczyło się swoim normalnym trybem. Do czasu gdy odezwał się kapitan, mówiąc, że jest duża mgła w Gdańsku i nie wiadomo, czy będzie można tam lądować. Bosko! Nie widziałam swojej miny w tym momencie, ale zapewne nie była najbardziej promienna. Facet koło mnie spojrzał się na mnie z wyrazem rozpaczy, no prawie, i nie pewnie wyjąkał, czy przez przypadek mówię po włosku. Co nieco się da wyartykuować. Zatem zaczyna się nasza konwersacja o tym, co szacowny pilot był raczył powiedzieć jedynie po angielsku. Facet zaczął się denerwować. I co tam będę owijać w bawełnę. Miało to niekorzystny wpływ na myśli, które zaczęły masowo przetaczać się przez moją głowę. Ostatecznie jednak uznałam, że choć nie uśmiecha mi się jechać z Wawy do Gda autobusem, to jednak znacznie bardziej wolę tę opcję niż kombinowanie. (Tu zaczyna się pseudo lub nie paranoja). Po kilku czy też może kilkunastu minutach pilot oznajmia, że widoczność w Gdańsku się poprawiła i że będziemy lądować zgodnie z rozkładem. Facet koło mnie uspokoja się. Za to ja wyglądam przez okno. Nic nie widzę. No nic, jeszcze wciąż jesteśmy wysoko. Ale gdy samolot ewidentnie zaczyna obniżać lot, pojawia się wyczuwalny wzrost ciśnienia (sic!) w kabinie. P wygląda przez okno. Nic nie widzi. Facet koło mnie przechyla się, by coś zobaczyć. Zaczyna się dopytywać o szczegóły, jak wygląda podróż z Wawy, ile trwa etc. Lecimy coraz niżej, ale wciąż nic nie widać. Hmm, paranoja zaczyna mi się udzielać. Przychodzą do głowy myśli niekoniecznie potrzebne w tej chwili. Patrzę na P, a on na mnie. Nic nie widać. Samolot obniża lot. Widoczność bez zmian. Facet obok się denerwuje, przez co i mnie się udziela. P wygląda przez oko: mleko, nic nie widać! Facet obok mówi, że już i tak jest spóźniony, nie może lądować w Wawie. Patrzę na niego z niedowierzaniem. Ja mogę lądować nawet w Bhurkina Faso, byle by wylądować w jednym kawałku. Za oknem bez zmian. Zaczyna się przygotowanie do lądowania. Słychać jak silniki spowalniają, wysuwa się podwozie. Musimy być już nisko, ale wciąż nic nie widać. Facet obok pyta, czy to normalne, że lądujemy w takiej pogodzie. Patrzę na niego. Mówię: nie. Tak w ogóle to pogoda nie jest nornalna. Mamy maj. Powinno być ładnie, świecić słońce. Taka pogoda jest w zimę. Wtedy to standard niemal, że ląduje się w innym mieście, albo w ogóle nie wylatuje. Jestem wredna. Wiem, ale stresuje mnie ten facet. P włącza się do rozmowy, choć sam nie wie, co powiedzieć. Na pewno jest ktoś, kto ocenia sytuację. Jeśli lądujemy, to znaczy, że da się wylądować. Myślę, że zbędne są tutaj analogie. Pojawiały się one w mojej głowie jak karawana Marco Polo podążająca do Chin. Mówię sobie, że wolę jechać 5 godzin autobusem. Nie ważne, że do domu dotrę o północy. Może być i jutro rano. Samolot jest już bardzo nisko. Za oknem mleko. P wytęża wzrok, ale nie widzi pasa. Może pilot ma jakieś specjalne szyby, bo w przyrządy to nie wierzę. Nagle... silniki ruszają pełną parą, samolot podrywa się, wbija wszystki w siedzenia i ciągnie w górę. Gdyby nie warkot silników, cisza byłaby przerażająca, na wdechu, z przymkniętymi oczami. Po dwóch długich minutach odzywa się kapitan: ' Za około 6 minut spróbujemy ponownie.' Nie wierzę własnym uszom. Chcę do Wawy. Marzę o wycieczce autokarowej (sic!). Myśli, które w takiej chwili nawiedząją głowę są zupełnie bez sensu. A jednak rodzą się i ciężko z nimi walczyć. Ostatecznie sama, bez przymusu wsiadłam do tej przyciężkawej puszki z metalu. Drugie podejście. Chcę chwycić P za rękę, ale mam wrażenie, że to za bardzo teatralne. Albo że wtedy to już się zupełnie rozłożę, że ręce będą mi drżeć w rzeczywistości, a nie tylko w moim mógzu. Patrzę na niego jak wypatruje skrawka ziemi. Nie próbuję nawet zgadnąć co myśli. Samolot obniża lot. Wszystko wydaje się takie spokojne, kontrolowane. A jednak człek ma wielkie poczucie bezsilności. Nie może zrobić nic. Wielkie nic. P wygląda przez okno, patrzy na mnie i mówi, że nic nie widzi. Chcę powiedzieć, że wolę lecieć do Wawy, że nie ma sprawy z 5 godzinną wycieczką autokarem po polskich drogach. Milczę jednak. Może to było tylko moje wrażenie, a może tak było naprawdę, ale w kabinie panowała cisza podszyta wyczekiwaniem. Miałam wrażenie, że nikt nie waży się oddychać, bo nawet najmniejszy ruch może wprowadzić niekorzystne zawirowania. Czuję jak samolot obniża pułap. Za oknem bez zmian. P wciąż wypatruje skrawka czegokolwiek co miałoby kolor inny niż biały. Facet obok zamknął oczy. Nie wiem, co myśli i nawet nie chcę zgadywać. Siedzę wpatrzona na fotel przede mną i staram się nie myśleć. Nie da się. Wyglądam przez okno. Nic nie widać. Przychodzi mi na myśl 'Miasto ślepców'. Mleko. Biel. Taki musiał być ich świat. Lecimy coraz niżej, ale nic nie widać. W pewnej chwili P mówi: jest. Widać pas. W kilka sekund później koła dotykają ziemi. Delikatnie, niemal niezauważalnie. Ciężar maszyny podniesiony do potęgi trzeciej opada na niewielkie kawałki gumy. Wytrzymują. Gwałtwone hamowanie wbija wszystkich w fotele. Jeszcze wciąż nikt nic nie mówi, jeszcze wciąż wielu nie waży się oddychać. P patrzy na mnie, a ja na niego. Gdy samolot wyhamowuje wystarczająco, by bez obaw zatrzymać się w granicach pasa, rozlegają się brawa. I pierwszy raz nie uważam, że to głupie. Przeciwnie. Pilot wykonał świetną robotę. Brawa są długie, silne, przepełnione wdzięcznością. Kołujemy na miejsce postojowe. Przytulam się do P. Jest dobrze, choć w środku cała się trzęsę. Nie zdążymy wysiąść z samolotu a następuje oberwania chmury. Jest zimno, deszcz zacina. Chyba już nikt nie wyląduje w ciągu najbliższych minut, a może nawet godzin. 
Tej nocy nie mogę spać. Myśli, niczym husaria pod Wiedniem, przewalają się przez moją głowę. Perspektywa powrotu jest niepokojąca. W niedzielę dowiadujemy się, że nad północnymi Włochami zamknięta została przestrzeń powietrzna w związku z chmurą wulkaniczną. Mam dość. Co jest z tą pogodą? Jakby mnie prześladowała.
Wrócilismy. Samolot przyleciał z 25 minutowy wyprzedzeniam. Gdy weszłam do domu, miałam ochotę położyć się do łóżka i spać.
Nie jadę nigdzie na wakację. No chyba, że do chatki w górach, choć i tam kiedyś dopadła nas powódź :s
Dziś będę spać jak dziecko. Mam przynajmniej taką nadzieję.
Pozdrawiam z bezpiecznej kanapy.

4 komentarze:

  1. Ja chyba nigdy nie wsiądę do samolotu... Przynajmniej dopóty, dopóki na każdego pasażera nie przypada jeden cały, sprawny spadochron.

    Pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Oj, ten spadochron to chyba na za wiele się nie przyda. Można się ewentualnie zastanawiać - choć i to moim zdaniem nie za wiele zmienia - czy słynne kamizelki ratunkowe faktycznie 'znajdują się pod poprzedzającym siedzieniem'.
    Szczerze powiedziawszy to skłaniami się ku alternatywnym wobec samolotu srodkom lokomocji. Z drugiej stron, są miejsca, gdzie ciężko dotrzeć inaczej :s
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. To prawda... Jak na przykład dotrzeć do USA?? Statkiem? Drugą "rzeczą", której Anhelli się boi są morskie fale i głębia. Oj nie. Coś mi szepcze, że tego zasranego Kanionu nigdy nie zobaczę - na żywo :(

    Ps: I tak obstaję przy spadochronach. Już sama świadomość, że mam go pod siedzeniem pozwoliłaby mi przetrwać lot. :P

    Pozdrawiam ciepło :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Zupelnie jakbym czytala o sobie, swoj post. Przezylam cos podobnego rok temu gdy wracalam z Egiptu, ciekawe ze wszystkie twoje odczucia i obserwacje a i radosc ze snu w normalnym lozku z dobra kolacja, cieszyly mnie jak nic na swiecie :)
    Pozdrawiam podrozniczke

    OdpowiedzUsuń