poniedziałek, 22 marca 2010

bułka z jogurtem raz!

Rozmowy do późnych godziny, litry kawy, lata rozłąki. Zero gotowania. Tylko bułki upieczone zawczasu i dokupione w międzyczasie jogurty.
Niesamowite jak czas szybko leci. Wydaje się, że ledwo się skończyło szkolę, studia jeszcze wciąż prześladują w koszmarach sennych i nagle bum... to już szmat czasu. Niemal wieczność - no dobrze, aż tak źle nie jest. Jednak wszystko wywołuje wrażenie, jak wspomnienia z dzieciństwa. Powracają słowa, imiona, obrazy, także smaki i zapachy. Odwiedziny dawno niewidzianej osoby, to nie tylko pretekst do długich, nocnych rozmów o życiu etc., ale też powrót do przeszłości kulinarnej. Gdy patrzę wstecz na to, co i jak jadłam kiedyś, wydaje mi się to epoką kamienia łupanego. Nie chodzi tylko o to, że teraz staram się jeść co bardziej zdrowo - ponoć ludziom odbija na starość, mnie chyba zaczęło się trochę wcześniej :p - ale generalnie jadło się normalnie, bez tej całej schizofrenii i paranoi jaka się narodziła zupełnie nagle, niespodziewanie, boleśnie. Mam czasem, by nie powiedzieć często, takie wrażenie, że dziś już nie można jeść spokojnie, nie myśląc o kaloriach, indeksach glikemicznych, wyższość nierafinowanej żywności nad fast foodami, otyłości, cukrzycy etc. (można sobie dopisać całą listę wg uważania.). W przeszłość odeszły czasy drożdżówek na drugie śniadanie w szkole i mocno przesłodzonych soków w kartonikach - bo z każdej strony krzyczą, że trzeba uważać, że za słodka, że niewiadomocojeszczeiilejeszcze. I pewnie mają rację ci co krzyczą, bo czas też się zmieniają, nawet jeśli ciężko to zaakceptować. Tylko w duszy się cieszę, tak sama dla siebie, że załapałam się jeszcze na kawałek normalnych czasów. Teraz za drożdżówkę podziekuję, z różnych powodów. Z soków pijam najchętniej wodę (sic!), a do fastfoodowych restauracji wchodzę w potrzebie fizjologicznej. I żyję, choć ponowne odkrycie jogurtu o smaku truskawki - nie odtłuszczonego, najnormalniejszego z wszelkimi niedobrodziejwstawi produkcji - z bułką (dobrze, bułka własnej roboty z mąki z pełnego przemiału) było wniebowzięciem... i takie cuda się czasem normalnemu człowiekowi przydarzają. Bułka i kubek jogurtu o smaku truskawkowym był podstawowym daniem drugośniadaniowym w którejś klasie liceum - już nie pamiętam. Biegło się do sklepu po w-f-ie, siadało się na schodach i bułką wygarniało jogurt. Miód w gębie. Jak niewiele trzeba, by człowiek był szczęśliwy. (Był też rosół z kur bez piór, czyli proszek superkubek, który pewnie nawet nie stał w pobliżu czegokolwiek co mogłoby mieć związek z rosołem).
Przez trzy dni właściwie nie gotowałam, bo szkoda było czasu. Dolewałam tylko kawy i rozmwiałyśmy i rozmawiałyśmy. Ale dziś upiekłam chleb. A jakże, razowy, wg Montignaka, ale to nic. Jest wspaniały, a jogurt poziomkowy - tak to jest jak się niedokładnie czyta etykiety :p - czeka na bliższe spotkanie. 
O radości!!!

3 komentarze:

  1. My w liceum na przerwie latałyśmy do sklepu po drugiej stronie ulicy na... pączki! Bez żadnych wyrzutów sumienia. To co, że d... rośnie, ale za to jakie niebo w gębie! :))))

    OdpowiedzUsuń
  2. Hehehehehehe... zgadza się. Jadało się przeróżne rzeczy i było super :D Niestety teraz na pączki to ja sobie mogę ewentualnie popatrzeć masochistycznie :s tymbardziej, że do robienia własnych jakoś mnie nie ciągnie :p

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja również przechodziłam ten etap... jakieś pół roku temu. A teraz, kiedy mieszkam już gdzie indziej, nostalgia jest już odrobinę mniejsza, bo i tak wiem, że do tego, co było, nie ma już powrotu. Trzeba żyć dalej, trzeba żyć swoim życiem :)

    pozdrawiam wiosennie :)

    OdpowiedzUsuń