środa, 3 lutego 2010

To już luty???

Od odkurzania zalegających warstw kurzu na tym blog dostałam nagłego ataku kaszlu. Moja wyimaginowana alergia usmiechnęła się do mnie znacząco, by przypomnieć o swoim - nawet jesli tylko wyimaginowanym - istnieniu. Dokładnie. Zdałam sobie sprawę, że już luty. W zeszłym miesiącu napisałam dokładnie jeden post. Wstyd! Ale cóż zrobić. Opusciła mnie wena, napadła za to proza życia i tak w pakiecie dostałam brak czasu i chęci do pisania, jesli w ogóle cokolwiek wartego opisania by się znazło. 

Gotowanie ostatnio zeszło na dalszy plan z przyczyny tak prozaicznej, że nawet nie warto wspominać. Potem jest inną kwestią fakt, że jestesmy na diecie - na ja przymusowej, choć P tymbardziej, ale jakby to on jest powodem, ja mu tylko wiernie (sic!) towarzyszę i wspieram w boju! Zatem koniec szaleństw w kuchni, choć nie będę udawać, że nic nie jemy. Bynajmniej. Ostatnio nawet zaprosiłam rodziców P na obiad w niedzielę. Mama bardzo się ucieszyła, bo stwierdziła, że będzie to na pewno lunch nietuczący - a ja w planach miałam pulpety w sosie koperkowym, które chodzą za mną już od dłuższego czasu - więc się byłam zestresowałam i nastąpiła pospolita mobilizacja. Zatem był lunch wg Montignaka, choć może risotto milanese nie jest do końca wg jego założeń, tymbardziej jesli zrobione z białego ryżu. Później porażka w postaci mielonego zapiekanego ze szpinakiem i sosem pomidorowym, a wszystko uwieńczone wielkim, niedopieczonym ciastem! O tak, niedziela była wspaniałym dniem, aż chciało się krzyczeć z ...rozpaczy :o No dobrz, nie dramatyzujmy, bo nie było aż tak źle. Upieczony z rana chleb robił furrorę i nie miało znaczenia, że mielone pływało w sosie własnym, choć miało się dać pokroić, a ciasto było za mało słodkie i jakies takie nijakie - ciasto to może duże słowo, nie było w nim grama mąki, tylko jajka i trochę smietany, ale to już szczegół. Winę zwaliłam na piekarnik, który za słabo grzeje - co nie jest dalekie od prawdy :s Rodzice P, a przynajmniej Mama, byli w siodmym niebie, tymbardziej, że nie musiała gotować sama, to raz, a dwa wyciągneła nas na wystawę japońskiej artystki w ramach akcji dokulturalniania się. O nie, niedziela była zdecyowanie dobrym dniem :p

Skoro nie piekę ostatnio własciwie wcale - ten weekend czekoladowy spędza mi sen z powiek, bardzo bym chciała w nim zauczestniczyć :s - postanowiłam napisać o ostatniej wizycie w kinie. Sprawa wyglądała mniej więcej tak: dzwoni Luca i pyta, czy nie chcemy się wybrać gdzies w piątkowy wieczór. Jasne, czemu nie. Tak naprawdę nie miałam jakiejs wielkiej ochoty, ale żeby nie było, że robię się już skostniałą babcią, co to wieczory najchętniej spędzałaby zawinięta w pled (którego nie ma:p) z kubkiem rozgrzewającej herbaty i jakąs lekturą wątpliwej jakosci, zgodziłam się na wypad. W piątek popołudni Luca dzwoni ponownie dogadać kwestie spotkania. Gdy pada nazwa dzielnicy, w której miałby się znajdować potencjalny lokal, mi opada szczęka. Aż tak daleko? Problem jest taki, że my mieszkamy niemal w centrum, Luca na obrzeżach. No więc mówię, że najlepiej niech zadzwoni do P i to obgada, bo P będzie potencjalnym kierowcą. Zaczyna snieżyć. Tak, dobrze czytacie, nawet tutaj potrafią się zawieruszyć masy arktyczne i wywołać pewne zamieszanie. P wraca z pracy i mówi, że są dwie opcję. Udaję wielki entuzjam, żeby nie było wątpliwosci, jestem w siódmym niebie. Jednak, ku mojemu zaskoczeniu, opcja numer dwa podoba mi się niezależnie od nidciągających burz snieznych, czy arktycznych mrozów. KINO. Znacie ten moment, źrenice niebezpiecznie się rozszerzają, na buzi pojawia się wielki banan, a buty same wskakują na nogi. KINO! Tego mi było potrzeba. W tej chwili zapominam o całym swieci i marzę o wypadzie do kina. Nie ważne na co. Jestem kinoholikiem, wszystko ujdzie! Błąd. Gdy pada tytuł filmu, moja twarzy - zakładam - nabiera zupełnie innego wyrazu. Koniec z błyszczeniem w kącikach oczu i innych atrakcjach. Powiem wprost: Nicolas Cage może i fajnie zagrał w Dwa miliony dolarów napiwku, ale to było dawno i nieprawda. Ostatnimi czasy fortuna mu niesprzyja. Może poza Adaptacją, która była dobra, nawet bardzo mi się podobała. Niemniej jednak cos mi swita, że to nie film w tym stylu. P googluje film, patrzę na zdjęcia i własnym oczom nie wierzę. Kino - tak, ten film - zdecydowanie nie! Padam na łóżko zalana łzami, zanoszę się szlochem, niemal uderzam pięsciami w scianę, zadając sobie zasadnicze pytanie: DLACZEGO? Dlaczego mnie to spotyka, akurat kiedy mam taką wielgachną ochotę na kino?Q? Dzowni Luca i mówi, że może jednak pub, ale ja jestem już w modzie (od słowa 'mode', nie wiem jak to przetłumaczyć :p) kino i nic nie może tego zmienić. Luca robi konferencję telefoniczną - nie wiem jak, ale udaje mu się połączyć cztery rozmowy. Próbuję rozumieć co do mnie mówią, co nie jest łatwe wziąwszy pod uwagę fakt, że jeden jest z Rzymu i ma paskudny akcent :s Ostatecznie wychodzi na kino i... ku mojej wielkiej radosci inny film. Tutaj powiem tylko parę słó wyjasnienia. Nie jestm wielkim fanem kina komercyjnego. Bynajmniej, ale jakos tak czasem fajnie jest pójsc na jakies rozrywkowy film. Poza tym czasem zdarzają się michałki, nieprawdaż? Zatem zachęcona przez koleżankę, zaproponowałam Sherlocka Holmesa i ostatecznie przeszła ta opcja. Nie żebym się spodziewała za wiele - ani Robert Downey Jr., a już tymbardziej Jude Law nie wzbudzają mojego zachwytu, jednak Sherlock Holmes tak. Miałam chęć na kryminał. I dostałam. Film sprawnie zrobiony, choć był moment, kiedy się trochę dłużył, ale poza tym technicznie bardzo sprawnie, kolorystyka, stary Londyn, klimat jak się przynależy. Muzyka nie zachwycała, ale nie przeszkadzała. Natomiast interpretacja detektywa i jego pomocnika tak. Może okażę się konserwą na miarę tradyjcji wiktoriańskiej, ale taka wizja Holmesa mnie nie przekonuje. Co więcej przeeksponowany Watson zdecydowanie nie wpisuje się w moją wizję trochę przygłupawego, dobrotliwego angielskiego gentlemana. Sama intryga zas... typiczna, ale tego chyba akurat można się było spodziewać. Generalnie powiem tak: dobra rozrywka, ale jesli ktos jest za bardzo przywiązany do wzorca, to może się zawiesć. Ja mimo wszystko miałam udany wieczór. 

Się rozpisałam :o to tyle na dzis. Oddalę się teraz przygotować jakas strawę dla dzielnego mysliwego :o mammamia





3 komentarze:

  1. oj mnie też wena opuściła, moze to sprawka zimy?? jak myślisz ?
    a co do grzeszenia podczas diety to nie martw się ja to robię częściej niestety, pan Montignac się na mnie obrazi ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. A wiesz że scena wybuchu była kręcona w Manchester na Castlefield? :) Ja niedaleko całkiem mieszkam, a Dawid tam pracował tuż obok :) I wraz z całym biurem oglądali przez okna ;)
    Ja pójdę na ten film głównie dla aktora. Nie nie nie tego co go też nie lubisz :)
    U mnie wena na razie jest, ale to jak parabola.
    A czemu musisz być na diecie?

    Buziaki :*

    OdpowiedzUsuń
  3. Z weną jak to z weną... wzloty i upadki :p ale cóż. Czasem trzeba się zmusić do działania.
    Na diecie z jakiegos szczególnego powodu być nie muszę, raczej próbuję odchudzić trochę P, ale jakos nieszczególnie dobrze mi idzie. Faceci :s
    Wow, czyli kolejny powodu by pojechać do Manchesteru. Choć jestem trochę rozczarowana wiescią, że owa scena kręcona była poza Londynem :s Pewnie w ogóle niewiele Londynu w Londynie w tym filmie.
    Pozdrawiam mocno!

    OdpowiedzUsuń