sobota, 19 grudnia 2009

_Świąteczne rytuały_

Jaka jest pierwsza rzecz, która Wam przychodzi na myśl, gdy słyszycie słowo ‘święta’? Mnie kojarzy się ono przede wszystkim z rytuałem. Są oczywiście świąteczne zapachy, wspomnienia, obrazy, kolory czy uczucia. Jednak dla mnie najpierw pojawia się słowo rytuał. Moje rytuały nie są jednak typowymi, albo przynajmniej tak mi się wydaje. Bo nie myślę o tradycyjnych porządkowaniach, pieczeniu pierników – u mnie w domu tego się nie praktykuje :s – czy wywieszaniu światełek. Myślę o tych wszystkich rzeczach, bez których nie mogę rozpocząć wigilijnej kolacji. Ja, osobiście, przez nikogo nie zmuszana. Tak już mam.
Pierwszą rzeczą, jaka musi zaistnieć to usłyszenie piosenki Johna Lenona ‘War is over’. I nie mogę włożyć po prostu płyty do odtwarzacza i posłuchać jej, o nie! Z tego względu nawet nie posiadam płyty z ową piosenką, choć kilka razy mnie korciło. Piosenkę tą muszę usłyszeć w radio, w sklepie. Musi być w całości, także nierzadko przystaję na chwilę, niezależnie gdzie jestem, by mieć pewność, że uda mi się wysłuchać całego utworu. Uwielbiam go. Z uwagi na fakt, że jest on dość, by nie powiedzieć bardzo, popularny, nigdy mi się jeszcze nie zdarzyło by nie zrealizować owego rytuału. Choć kiedyś usłyszałam go dopiero w Wigilię ;)
Ubieranie choinki. Niby sztampa, tradycja, oczywista oczywistość. Zgadza się. Jako najmłodszemu członkowi rodziny, choć już nie, ale najmłodszy wciąż nie jest w stanie sam się tym zająć, przypada mi ten niewątpliwy zaszczyt jakim jest strojenie choinki. I tutaj mamy rytuałów dwa. Po pierwsze musi być odpowiednia oprawa muzyczna. I nie mówię tutaj o Lenonie. Bynajmniej. Może wstyd się przyznać, ale to zwyczaj/rytuał jeszcze z czasów, gdym słuchała muzyki nie za wysokich lotów, czyli potocznie zwanej POPem :p Otóż ubieranie choinki może mieć miejsce tylko wtedy, gdy leci świąteczne płyta Hansonów ‘Snowed in’. Jak dla mnie jest genialna, trochę melancholijna, ale też bardzo żywiołowa i ma moje ulubione piosenki świąteczne (aczkolwiek nie z naszego kręgu kulturowego – ah ta amerykanizacji :p). W tym roku wpadłam w panikę, bo płyta się zapodziała, a dzień ubierania choinki zbliżał się wielkimi krokami. Komunikat specjalny: dziś o świcie odnaleziona została, pod stosami starych gazet, płyta. Ogłasza się iż akt dekorowania choinki można uroczyście zacząć! I wszyscy się cieszyli. Szczególnie najmłodszy członek rodziny – nie ja, ten co to nic jeszcze nie może zrobić :p. A drugi rytuał to sam sposób ubierania choinki. Nie wiem, co Wy preferujecie, ale ja gustuję w prostocie, by nie użyć słowa asceza. Moja rodzicielka natomiast postrzega choinkę w dosłownym tego słowa znaczeniu – ma być choinką! Jako że dom i choinka należą do rodzicielki, ja tylko sprzątam :p Tzn. ubieram po swojemu, przychodzi rodzicielka, poprawia, ja kiwam głową, pomagam zawiesić łańcuchy i światełka. Wszyscy są happy. Żyć, nie umierać :p
Rytuał numer trzy, albo i cztery. Kartki świąteczne. Niby to samo, tradycja, standard, choć może i już nie taki znowu standard, bo ostatnio zdałam sobie sprawę, że kartki świąteczne jeśli dostaję, to od jakiś organizacji, ale nie od znajomych etc (od nich w formie elektronicznej :o). W każdym bądź razie ja wysyłam kartki tradycyjne, albo raczej rytualnie je kupuje, potem nie mogę znaleźć adresu, więc nie wysyłam, albo wysyłam za późno :s Wtedy jest mi wstyd, ale nie chcę mieć w domu kolekcji niewysłanych kartek, bo wtedy czułabym się jeszcze gorzej. W tym roku udało mi się już wysłać kilka kartek. Jedna standardowo jeszcze czeka na wysłanie. Znalazłam adres, więc wyślę zaraz w poniedziałek. Nie łudzę się, że dojdzie na święta (bo za granicę ma dojść), ale może chociaż jeszcze w tym roku?Q?
Jak już wspomniałam, nie pieczemy pierników, ale za to robimy faszerowane grzyby. Niby nic, ale stało się to pewnego rodzaju rodzinnym przedsięwzięciem na skalę masową. W szczycie naszego przetwórstwa, czy raczej manufaktury, potrafiliśmy obrobić z 12 kg pieczarek. Jednak po paru latach powiedziałam basta i teraz robimy mniej – tylko 7 kg :p Ale dlaczego rytuał? Bo tak ostatecznie nie mogę się zbuntować i powiedzieć, że w tym roku pieczarek nie będzie. Czegoś by mi brakowało, albo raczej miałabym czegoś za dużo (czasu :p – przygotowanie i pieczenie pieczarek to tak mniej więcej z półtora dnia :p). I w ogóle, to jak mieć święta bez zupy grzybowej. Także siedzę w dzień przed Wigilią w kuchni i przygotowuję pieczarki. Dodatkowo muszę ich jeszcze dzielnie bronić, bo rodzina koczuje pod drzwiami kuchni i gdy tylko pierwsze pieczarki zejdą z ‘taśmy’, przychodzi z widelcami w ręce  i szerokim uśmiechem. Ale ja jestem wredna :p nie dostaną dopóki nie będzie przynajmniej połowy gotowej :p hihihihihihihi. Taki to rytuał :p
Kiedyś miałam także taki poświąteczny rytuał. Uwielbiałam oglądać Kevina (wiecie tego samego w domu i NY). Od kilku lat jednak już go nie oglądam – ileż można. Jednak w tym roku wpadłam na inny pomysł. O tak, jako osoba uciekająca przed rutyną, wymyślam sobie nad wyraz wiele rytuałów (tudzież zachowań rytualnych :p). Ale ostatnio czytałam, że to normalne :o W każdym bądź razie, ostatnio miałam okazję obejrzeć najnowszą wersję ‘Opowieści wigilijnej’. Ze zgrozą stwierdziłam, że właściwie nie pamiętałam historii. Tzn. wiedziałam, że jest Ebenezer Scrooge i że nie lubi świąt etc. Ale jakoś tak szczegóły mi umknęły. Z miłą chęcią obejrzałam więc sobie najnowsze dziecko Zemeckisa, szczególnie, że okazało się iż gra tam Gary Oldman ;) Sam film podobał mi się, choć uważam, że dla dzieci może być trochę przerażający (to nie tylko moje wnioski, przytaczam refleksje dwóch mam rozmawiających w toalecie po seansie :p). Fajnie zrobiony, dobrze zagrany, przyjemna muzyka i sama historia… trochę jak odkrycie. Po wyjściu z kina, stwierdziłam, że należałoby przypomnieć sobie oryginał. Niestety okazało się, że w domu nie ma tej książki, a do biblioteki jakoś mi ostatnio nie po drodze. Jednak w ramach akcji świątecznych pomyślałam sobie, że to będzie mój nowy rytuał :D Czytanie ‘Opowieści wigilijnej’ :D Szczerze powiem, że czasami tęsknię do tych czasów… kiedy czytało się ‘Opowieść wigilijną’ czy generalnie tego typu książki. Myślę, że święta to właśnie taki czas, kiedy warto przystanąć na chwilę i odszukać prawdziwej magii świąt, gdziekolwiek nie miałaby się ona znajdować. Czas, by wyjrzeć przez okno i zobaczyć biały puch, a nie przeszkadzający śnieg, by usiąść z kubkiem gorącej herbaty/czekolady po ciężkim dniu pracy i rozmarzyć się bez ograniczeń, by nie narzekać , nie wkurzać się, nie smucić. Jak kiedyś, gdy się było dzieckiem i czekało na pierwszą gwiazdkę na niebie. To jest dokładnie ta chwila!
Przy tej okazji, chciałabym już teraz życzyć wszystkim  wspaniałych Świąt! Z magią pierwszej gwiazdki, Dickensem, wspaniałymi piernikami, z tymi, którzy są dla nas najważniejsi!
Wesołych Świąt!!!

p.s. a post to mi wyszedł na kilometr :o przeprasza się za to :p

czwartek, 17 grudnia 2009

Czekając na … Gwiazdkę ;)


Długo się wahałam, aż w końcu postanowiłam, że basta, muszę wyrzucić z siebie swoje smutki i żale. Ileż można tak dławić je w sobie i udawać, że nic się nie dzieje, że zerkając na inne blogi, wcale nie jestem zazdrosna i wcale nie czuję potrzeby solidarnego przyłączenia się do grona pięknych wpisów (tzn. moje może nie równałyby się, ale zawsze można pomarzyć). Dlatego też wstałam dziś rano z mocnym postanowieniem grafomańskiego mękolenia na niesprawiedliwości losu. Zatem…
Doznaję pewnej schizofrenii. Z jednej strony jestem zasypana stosem kartek z różnymi przepisami na świąteczne specjały, ale z drugiej czuję ogromną pustkę, potęgowaną wielkim oczekiwaniem na… no właśnie …na czas, kiedy będę mogła przejąć ster, a raczej piekarnik w kuchni i oddać się we władanie szklanek mąk, cukru pudru i innych lasek czy aromatów. Póki co, nici z tego. Jest czekanie. I narastająca frustracja :) Jak można skazywać człeka na takie cierpienie, na przymusową bierność i nieróbstwo? Tzn. nie jest tak, że nie trzeba nic robić. Jest cała masa obowiązków, tylko jakoś dziwnym trafem obchodzą szerokim łukiem kuchenne przestrzenie. Zaglądam więc ukradkiem na blogi, czasem wprost przeciwnie, bardzo inwazyjnie, bez ceregieli, i podziwiam, napawam się wspaniałościami świątecznych aktów. U mnie wciąż pusto :( Spadł śnieg. Przymroziło. I tyle. Migdały wiercą się w paczce, czekolada przestała się do mnie odzywać, przyprawy już dawno schowały się do szuflady i tworzą koalicję na rzecz recyklingu tudzież powszechnego piernikowania. Zrobiłabym z nich użytek, ale pewnie rezultaty nie dotrwałyby do Wigilii, nie wspominając już o kolejnych dniach. Chyba że moje twory byłby by niejadalne ;), co też nie jest wykluczone hihihihihi.
Ostatnio moje kuchenne podboje ograniczają się do szybki potraw, bez fajerwerków czy innych ekstrasów. Nawet zakupy robię ekspresem, nie dając sobie czasu na ‘inwentaryzację’ sklepowych półek w celu szerszego oglądu na potencjalne możliwości wszelakich eksperymentów. Święta, wydawałoby się, sama radość, a ja póki co cierpię katusze i nawet nie wierzę w to, że to za miliony. Święta nie śpieszą się jakoś specjalnie. Szkoda że ciast nie można robić jak czekoladowego kalendarzyka adwentowego, jedno na dzień i tak do Wigilii :p A tak a propos kalendarzyka, to u nas już chyba nie są tak popularne (a może są, tylko ja o tym nie wiem?Q?), ale pamiętam jak jako dziecko musiałam ćwiczyć silną wolę, by wytrwać do Wigilii. Z reguły bezskutecznie :p. We Włoszech kalendarzyki są na każdym kroku, wszelkiej maści i kształtu. Szkoda że nie jadam mlecznej czekolady ;), bym miała choć niewielką przyjemność każdego dnia hihihihihihi…
A teraz idę się zabrać za lepienie… mojej kulinarnej rzeczywistości!
Pozdrawiam

środa, 9 grudnia 2009

Długa droga do domu…

Kiedyś w trakcie lotu zauważyłam pilota udającego się do toalety. Po pierwszym zdumieniu, uznałam, że to dobry znak. Nie wychodziłby chyba z kabiny, gdyby wszystko nie szło, a raczej leciało płynnie?Q? Gdy wczoraj pilot zaczął komunikat zdecydowanie za późno w trakcie lotu (wg rozkładu powinniśmy już lądować), a słowa płynące z głośników przypominały raczej rozsypaną mozaikę, uznałam, że to zdecydowanie niedobry znak. Pilot, jąkając się, wydukał kilka słów o złej widoczności, o gęstej mgle i o potencjalnym lądowaniu w Warszawie. Była dokładnie północ i zgodnie z rozkładem od 20 minut powinniśmy być w Gdańsku. Teoretycznie byliśmy. Zawieszeni gdzieś w chmurach, a raczej na bezchmurnym niebie, krążyliśmy wokół lotniska w Rębiechowie czekając aż łaskawa (sic!) mgła racz ustąpić, pozwalając nam wylądować. Pilot kończy komunikat. By nie było żadnych wątpliwości, stewardessa tłumaczy informację na polski. Tak, mówi,  w tej chwili nie możemy wylądować, więc przez następne 30 minut będziemy krążyć nad lotniskiem, czekając na polepszenie warunków pogodowych. Nie jestem optymistą. Nie będę tego ukrywać, ale w tamtej chwili zmuszałam się do jak najbardziej pozytywnych myśli. Gdzieś czytałam, że jeśli będziemy o czymś intensywnie myśleć, to to się stanie. Byłam nawet gotowa wstać i zmusić wszystkich malkontentów, oj tak, ludzie wyrażają swoje emocje bez problemów ;), do odrobiny wiary w siły natury. Milczałam jednak. W głowie powtarzałam w kółko ‘lądujemy w Gdańsku’, ‘lądujemy w Gdańsku’. Dziewczyna obok mnie nie była tak pozytywnie nastawiona, wnioskowałam o tym najpierw z natężenie występowania słowa masakra w jej krótkich wypowiedziach, potem z samej wypowiedzi: ‘chyba się zabiję jak polecimy do Warszawy’. Hmm, naszła mnie myśl, czy aby warto nawet teoretyzować na ten temat i nieskromnie powiem, że zdecydowałam, że nie warto. Wyraziłam więc swoją opinię na głos i tak zaczęłyśmy rozmawiać. Słowo masakra zaczęło funkcjonować jako przecinek.

Nie trudno się domyślić, że moje prośby, czy raczej pozytywne myślenie okazały się nieskuteczne. Muszę sobie przypomnieć, gdzież to widziałam tę informację na temat skuteczności pozytywnego myślenia na akcje w rzeczywistości. Należy ją zweryfikować. Także ruszyły silniki pełną parą i nie było wątpliwości, mgła w Rębiechowie nie zamierzała odpuścić. Lecieliśmy do Wawy :s Stamtąd podstawionymi autobusami wracaliśmy do Gdańska. To była zdecydowanie długa noc. Dłuższa niż bym przypuszczała. A że minęło dość sporo czasu odkąd ostatni raz pokonywałam jakąś dłuższą trasę autobusem, to generalnie nockę miałam z głowy. Równanie było proste: kołysanie, kiepskie drogi i momentami za duża prędkość oznaczały, że spotkanie z Morfeuszem raczej się dziś nie odbędzie. A jeszcze jak na złość, jedyne audiobooki jakie miałam na ipodzie to ‘Opowieści niesamowite’ E.A. Poe. Jakże stosownie :p

Próg domu przekroczyłam niemal dokładnie o 9.oo Miałam być tak z 8 godziny wcześniej, ale to taki szczegół. W skm musiałam sobie powtarzać, że nie wolno mi zasnąć i nie chodziło nawet o to, że ktoś mógłby mnie okraść. Nie chciałam po prostu wylądować na bocznicy. W sumie to chce mi się spać. W południe może przespałam jakąś godzinę, ku wielkiemu zdumieniu mojej bratanicy, której to miejsce na kocyku na podłodze zajęłam :p Także myślę, że teraz nie byłby to za głupi pomysł by pójść spać. Trzeba odpocząć trochę. Tym bardziej że ostatnie parę dni spędziłam ganiając po Rzymie :o ale o tym może jutro.

Tyle na dziś. Dobranoc!