sobota, 27 lutego 2010

O 15.34; Pani już podziękujemy...

Idealny poranek. Marzenie spełnione. Blask słońca. Dobra kawa. Słowa. Zapisane czarno na białym. Wydrukowane. Podane do wiadomości publicznej. Ja. 


O 9 z minutami kupowałam gazetę poranną - pominę fakt szybkiej mobilizacji wynikającej z mojego braku umiejętności czytanie ze zrozumieniem ;P - o 15.34 kończyłam ją czytać. Czuję się spełniona dziś! Świat jest piękny, nawet z tymi hałdami śniegopodobnymi za oknem, chlapą i bliżej nieokreśloną tendencją roztopową. 
Kiedy ostatni raz zdarzyło się Wam spędzić cały ranek i znaczną część południa na czytaniu gazety i popijaniu kawy? Mimo kłopotów z pamięcią, jestem przekonana, że mnie ostatnimi czasy się to nie przytrafiało. Dziś sobie pofolgowałam. Dziś odmówiłam wszelkiego odwiedzania, rozmawiania, pisania. Dziś rozsiadłam się przy stole. Rozłożyłam gazetę, postawiłam filiżankę kawy i pozwoliłam się pochłonąć słowu pisanemu. Dziś byłam w niebie.

Przeczytałam ciekawy artykuł o Amelii Earhart. Naszła mnie myślorefleksja - choć to pewnie tautologia, ale to już szczegół -  o bohaterach, o wyzwaniach, marzeniach i odwadze, by je realizować. Potem w ramach rozważań nad filmem 'W chmurach', o którym to miałam napisać, ale jakoś jeszcze się nie złożyło, poczytałam sobie o zobowiązaniach, relacjach międzyludzkich i także tutaj nie zabrakło kontekstu samorealizacji i dążenia do wyznaczonych sobie celów tudzież bycia sobą. Następnie na tapecie pojawił się Obama,, kryzys  gospodarczy, ale o polityce/ekonomii tutaj pisać nie chcę. Na koniec Kapuściński i debata na temat jego ostatniej biografii.
Teraz muszę sobie przetworzyć te informacje, zastanowić się nad ich konsekwencjami dla mnie. Już wiem, że muszę poszukać biografii Amelii, poczytać Kapuścińskiego... a to dopiero początek list rzeczy do zrobienia. Czasem niebezpiecznie jest pozwolić sobie na folgowanie :o oh joy!!!
Pozdrawiam sobotnio.

piątek, 19 lutego 2010

Mój dąbek

Zainspirowana przez Anhelli, posadziłam swoje drzewko. Jesli ktos by chciał mu pomóc rosnąć, byłabym zobowiązana :D 
Link jest po lewej pod hasłem bardzo tajemniczym i wyszukanym (sic!) Dąb Dagi.
Z góry dziękuję :D

środa, 17 lutego 2010

Cisza W Chmurach

Jutro może cos napiszę.
Dzis jestem jeszcze W Chmurach_

wtorek, 16 lutego 2010

Bright star

Bright Star*

Bright star, would I were stedfast as thou art--

Not in lone splendour hung aloft the night

And watching, with eternal lids apart,

Like nature's patient, sleepless Eremite,

The moving waters at their priestlike task

Of pure ablution round earth's human shores,

Or gazing on the new soft-fallen mask

Of snow upon the mountains and the moors--

No--yet still stedfast, still unchangeable,

Pillow'd upon my fair love's ripening breast,

To feel for ever its soft fall and swell,

Awake for ever in a sweet unrest,

Still, still to hear her tender-taken breath,

And so live ever--or else swoon to death.

Jasna gwiazdo

Jasna gwiazdo, o, gdybym mógł tak nieprzerwanie

Jak ty - nie, nie promienieć samotnie, wysoko

Jak na wieczność rozwarte, w natury otchłanie

Bezsennie zapatrzone pustelnika oko;

Nie śledzić, jak w odwiecznym kapłańskim mozole

Wody mórz obmywają ludzkich lądów brzegi,

Lub jak na ostre rysy łańcuchów gór w dole

Maską czystą i miękką opadają śniegi;

Nie - raczej nieprzerwanie jak ty i niezmiennie

Trwać jak teraz, skroń tuląc do piersi dziewczęcej,

Czuć bez końca, jak oddech unosi ją sennie,

Na sen nie tracić odtąd ani chwili więcej

I wciąż, wciąż słyszeć równy puls serca w tej piersi,

I żyć tak wiecznie - albo zapaść w wieczność śmierci.

(przełożył Stanisław Barańczak)
Źródło: Gazeta Wyborcza
 
*Filmu nie widziałam. Za to będąc w Rzymie poszłam do mieszkania, w którym przyszło Keatsowi (bodutku, jak to strasznie brzmi :s) spędzić ostatnie swoje chwile. Jest tam mini biblioteka z pisarzami anglo-saksońskimi. Za oknem słynny Piazza di Spagna.

poniedziałek, 15 lutego 2010

niedziela, 14 lutego 2010

Leniwa sobota

Nie upiekłam wczoraj chleba. Dzień był za ładny, by go spędzić w domu. Udało mi się namówić P na spacer, mimo że był padnięty po całym tygodniu ciężkiej pracy. Jak to często z naszymi spacerami bywa i ten zakończył się w księgarni. Ostatnio dużym łukiem omijame te zjawiska kulturalne, by zaoszczędzić sobie stresu i zbędnych myśli typu ' A może jednak kupię tę książkę, ponoć warto' lub 'Kupię, ale nie będę przygotowywać nic z tych przepisów, tylko obejrzę zdjęcia'. Tja, ta sama gadka, a efekt zawsze ten sam. Także stałam pośród regałów z książkami aż po sufit i aż oczy nie akomodowały od tego ogromu małych literek tytułów i autorów. Patrzyłam. Nie brałam do ręki, bo to oznaczałoby koniec. Dotknięte - moje. Także znalazłam, przez przypadek (sic!), Bruce'a Chatwina On the Black Hill, Agathę Christie lub raczej Mary Westmacott - nigdy nie czytałam żadnej z jej książek napisanej pod pseudonimem, a ponoć są równie interesujące, co kryminały :p - znalazłam Dickensa Great Expectations i in. Jednej książki szukałam, przyznaję bez bicia - Anne Dean Bellfiled Hall. Nieznalazłam, więc może i lepiej :p W pewnym momencie podchodzi P i pyta, czy znalazłam coś interesującego. Spojrzałam na niego i z rozbrajającą szczerościa odpowiedziałam... 'beh, znalazło by się coś... ewentualnie :o'. Wyszliśmy. Trochę zaczynają mnie niepokoić takie objawy masochismu u mnie. Ale tylko trochę. Hihihihihihi
Wieczoram natomiast udaliśmy się do kina. Tymrazem wybór był prosty, bo propozycja jaka padła z strony Luki, została zaakceptowana bez chwili wahania. Paranormal activity. Słyszeliście o tym filmie? Otóż ja widziałam trailer i pomyślałam sobie, że zapowiada się ciekawie. Potem jednak P podeslał mi artykuł, gdzie stało napisane, że film jest przerażający, nastolatki dostają ataku paniki, w ekstremum wchodzą w stan katatonii :s Err...hmmm... jest aż tak źle. Zaczęłam mieć wątpliwości. W sumie dlaczego miałabym się skazywać na męczarnie?Q? Nie można wybrać innego filmu, po którym byłaby nadzieja na wyjście o własnych siłach i przynajmniej relatywnie zdrowych zmysłach? Przemyśliwywałam sobie tę sprawę trochę :p Ostatecznie stwierdziałam, że nie może być tak źle. Że ludzie panikują, ale tak naprawdę nic się nie dzieje. Opcja niewypowiadana była, że w razie czego jest P. Lub wyjście ewakuacyjne :p Nie zaszła jednak potrzeba korzystania z żadnej z opcji. Film był nudny przez większośc czasu. Nie oczekiwałam, że będzie się lała krew litrami, będą latały flaki czy inne części ciała. To nie miał być horror tego typu. Spodziewałam się jednak większego wpływu na psychikę, na obrazy, emocje, które będą się tworzyły w mojej głowie przez subtelne sugestie z ekranu. Nic takiego nie miało miejsca. A jeszcze pod koniec filmu zrobiono przerwę :o - że jak?Q? przerywać w momencie, kiedy potencjalnie coś może się w końcu wydarzyć? Nie wierzę :s I jeśli coś miało się wydarzyć, jeśli jakiekolwiek napięcie zostało wywołane w głowach widzów, to właśnie w tym momencie wszystko zostało zniszczone. 
Z drugiej strony, jeśli spojrzeć na produkcję, która kosztowała 15000 dolarów, ograniczyła się do czterech aktorów i jednego domu, a zyski przebiły Avatar - ponoć, nie widziałam tego na własne oczy, więc podkreślam, że to tylko plotka - to wydaje się, że ktoś miał niezły pomysł! Bo pomysł sam w sobie jest ciekawy, aczkolwiek nieodkrywczy, czy nowatorski. Blair Witch Project zrobił na mnie większe wrażenie - nie, inaczej, BWP zrobiła na mnie wrażenie, nie spałam potem całą noc - i wynikało to zapewne z faktu, że był to film nowatorski, niemal pionierski. Ten natomiast odgrzewa trochę stare kotlety :p Ale dziewczyna jest dobra. Przekonała mnie, że się naprawdę boi. Choć nie ukrywam, że był moment, kiedy nie mogłam wytrzyamć ze śmiechu. Potem się okazało, że dla niektórych to był jeden z tych niewielu momentów, kiedy wzrostło im tętno. Może jestem jakaś inna :p
Generalnie nie polecam filmu jako wielkiego horroru, który przyprawi was o ataki paniki, wymioty i inne dobrodziejstwa przerażenia. Można obejrzeć, by móc się wypowiedzieć, ale sądze, że jest kilka innych propozycji w kinach, które można rozważyć przed tą!
Noc była spokojna :D
Życzę miłej niedzieli.

sobota, 13 lutego 2010

Chleba i igrzysk

Wstałam o 2.54 nad ranem czasu lokalnego. Dokładnie o 2.54, wiem, bo spojrzałam na zegarek i przebiegła mi myśl przez głowę, że może jednak nie ma sensu i lepiej się wyspać.Spojrzałam na P, który potencjalnie też miał wstać, ale jakoś nie wykazywał szczególnego entuzjazmu. Ostatecznie wstałam. Przypomniały mi się czasy, kiedy to potrafiłam oglądać transmisję z rozdania Oskarów - gwoli ścisłości już tego nie robię, bo od pewnego czasu mój stosunek do tej nagrody, jej wartości zrobił się co najmniej ambiwalentny, by nie powiedzieć, że mogłaby ta nagroda w ogóle przestać istnieć - która kończyła się gdzieś w godzinach porannych czasu mojego, po czym spakować plecak i pójść najnormalniej w świecie do szkoły. Także usadowniłam się na kanapie, otuliłam kocem i po cichu włączyłam TV. O 3.oo miała się zacząć transmisja z ceremonii otwarci Igrzysk Olimpijskich w Vancouver. Gdy na ekranie pojawił się widok miasta o zachodzie słońca, mnie zrobiło się słabo. Wymsknęło mi się ciche WOW i z na pół otwartą paszczą :o podziwiałam niesamowite zdjęcia z Kolumbii Brytyjskiej. W pewnej chwili odezwał się P - wow, piękne! Zdziwiona, zapytałam czy się dołączy, ale on mrukną coś, co miało w założeniu oznaczać tak, ale w praktyce wyszło, że przewrócił się na drugi bok i spał dalej.
Czasem lubię sobie pomarzyć. Podróżować palcem po mapie, wynajdować nowe miejsce, które chciałabym zobaczyć. Kanada zawsze była krajem, do którego chciałam pojechać, ale póki co pozostała w sferze marzeń. A może by tak zacząć je realizować?Q?
Ceremonia nie zachwyciła, ale podobała mi się. Denerwowali mnie komentatorzy, którzy nie przestawali rozmawiać nawet wtedy, kiedy leciała już jakaś piosenka, albo gdy ktoś przemawiał.  Przy okazji, jak już się zorietowali, to nie potrafili nawet porządnie przetłumaczyć - więc po co się w ogóle odzywać?Q? Wrażenie zrobił patent ze światłami. Aureora borealis, ocean Akrtyczny, łany zobarza, wieloryby w oceanie etc... na te kilka godzin człowiek przenosi się w inny świat, a świat rdzennej Kanady, bo oficjalnie to rdzenne plemiona zamieszkujące Kolumbię Brytyjską są gospodarzami - bardzo mi się to podoba - jest fascynujący. Wspomnienie Nunavut, choć tylko wspomnienie, wystarczyło bym była zadowolona. Tak, zdecydowanie trzeba rozważyć opcję wypadu do Kanady. 
Przemarsz reprezentacji to kolejny z moich rytuałów. Uwielbiam słuchać hymnów narodowych podczas wszelakich imprez międzynarodowych, a podczas otwarca igrzysk, parada jest najlepszą częścia. ceremonii Patrzę ile jest osób, jak są ubrani, zastanawiam się co się dzieje w tej chwili w ich głowach, czy marzą o podium, złocie, czy cieszy ich sam fakt bycia na imprezie takiej rangi. Przymykam oko na pewne zabiegi 'polityczne' typu pochodzenie i obywatelstwo. Ostatecznie chodzi o dobrą zabawę i przede wszystkim fair play. 
A skoro rozpoczęły się igrzyska to może jakiś chleb mogłabym upiec. Choć słońce, które pojawiło się już wczoraj zachęca raczej do tego by wyjść na dwór i delektować się nawet minimalnym ciepełkiem. Się zobaczy. Tymczasem udam się do kuchni po kawę. Stanę z kubkiem gorącej kawy przy oknie i będę kontemplować niebieskość nieba. W końcu odzyskało swój kolor.
Pozdrawiam!
 

poniedziałek, 8 lutego 2010

U Julii i u Scrovegnich_

W piątek była niemal snieżyca. Tak. We Włoszech, nigdzie indziej. Też się zdziwiłam, gdy odsłoniwszy rolety ujrzałam biały puch sypiący się z nieba. Aż mi się biało zrobiło. Nastawiłam wodę na poranną herbatkę i spojrzwaszy przez okno, pomyslałam: 'No tak, Karina przyjeżdża. Czegóż innego by się spodziewać jesli nie opadów'. Potem było już tylko gorzej. Nie było wystarczająco zimno, by snieg się gromadził, ale też nie za ciepło, by padał deszcz. Jednym słowem bajzel. I tylko przerażenie zaglądało mi do oczu na mysl, że w sobotę mielismy jechać do Verony i Padwy. Na szczęscie, gdy zwlokłam się z łóżka w sobotę rano - nie żeby była barbarzyńska pora, bo 6.20 to jeszcze nie tak źle, tyle że poszlismy spac o 2.30, a to już wygląda gorzej :s - z drżeniem podciągałam rolety. Nie padało. To już niezły początek, aczkolwiek niezapowiadało się na piękny dzionek. Niemniej jednak zebralismy się i o 8.25 wyruszylismy z Mediolanu. Swiat spowiła mgła. Nie było widać niemal nic. Jako fan mrocznych, gotyckich klimatów, lubię kontemplować mgłę, szczególnie gdy roztacza się nad ciągnacymi się po horyzony łanami pól, kanałami wodnymi etc. Są jednak momenty, kiedy mój fanizm, tudzież fanatyzm, zostaje w kącie i czeka na lepsze czasy. Z reguły nie dogadujemy się co do warunków i czasu, kiedy takowe zachowanie ma mieć miejsce, więc wychodzi tak jak w sobotę. Zamiast podziwiać lombardzkie krajobrazy z górami w tle, wpatrywalismy się w 'mleko'. Pociągowa rozmowa toczyła się w rytmie prędkosci pociągu regionalnego. Swiat bez pospiechu wybudzał się z porannego, sobotniego zamglenia. Niewiele przed Veroną można było już dostrzec majestatyczne, osnieżone wierchołki gór. Kropiło. Wiało. Było szaro!
Verona ma klimat. I nie chodzi o ten zamglony, zachmurzony, wywołujący dreszcze chłód. Wąskie uliczki, okiennice, balkony z kwiatami, osterie i sklepiki z wędlinami, łakociami i innymi bajerami. Można wędrować przez nią, nie patrząc na mapę, zdając się po prostu na los. A że turysci jeszcze wciąż w 'piżamach i kapciach' sennie snują się po swoich podwórkach, jest miejsce dla wszystkich (tych, co jednak postanowili zdjąć piżamy i kapcie i poznać Włochy z trochę zimniejszej strony). Także zawitalismy do Julli, wdarlismy się na jej balkon i bez więszkych ceregieli poudawalismy, że ta historia się wydarzyła naprawdę :p Potem nie obejrzelismy wspaniałych grobów Scaligerich, bo były restaurowane, ale za to zapoznalismy się bliżej z Dogami czy innymi Mastifami. Wieczorem udalismy się do Padwy, by następnego dnia ukulturalnić się w Kaplicy Scrovegnich. 
Padwa, mimo uniwersyteckiej historii, słynnej Kaplicy i Cafe Pedrocchi, nie zrobiła na mnie większego wrażenia. O ile stary budynek uniwestytetu jest imponujący  - niestety okazało się, że w niedzielę jest zamknięty -, jak również i słynna Kaplica, o tyle już Cafe Pedrocchi jest zdecydowanie przereklamowana. Samo miasto jest relatywnie małe, a fakt, że zostało niemal zniszczone w czasie II Wojny Swiatowej może sprawiać, że wydaje się trochę bezbarwne, by nie powiedzieć bezduszne. Jakby to powiedziała królowa Wiktoria: 'We are not amused'. 
Tyle!

środa, 3 lutego 2010

To już luty???

Od odkurzania zalegających warstw kurzu na tym blog dostałam nagłego ataku kaszlu. Moja wyimaginowana alergia usmiechnęła się do mnie znacząco, by przypomnieć o swoim - nawet jesli tylko wyimaginowanym - istnieniu. Dokładnie. Zdałam sobie sprawę, że już luty. W zeszłym miesiącu napisałam dokładnie jeden post. Wstyd! Ale cóż zrobić. Opusciła mnie wena, napadła za to proza życia i tak w pakiecie dostałam brak czasu i chęci do pisania, jesli w ogóle cokolwiek wartego opisania by się znazło. 

Gotowanie ostatnio zeszło na dalszy plan z przyczyny tak prozaicznej, że nawet nie warto wspominać. Potem jest inną kwestią fakt, że jestesmy na diecie - na ja przymusowej, choć P tymbardziej, ale jakby to on jest powodem, ja mu tylko wiernie (sic!) towarzyszę i wspieram w boju! Zatem koniec szaleństw w kuchni, choć nie będę udawać, że nic nie jemy. Bynajmniej. Ostatnio nawet zaprosiłam rodziców P na obiad w niedzielę. Mama bardzo się ucieszyła, bo stwierdziła, że będzie to na pewno lunch nietuczący - a ja w planach miałam pulpety w sosie koperkowym, które chodzą za mną już od dłuższego czasu - więc się byłam zestresowałam i nastąpiła pospolita mobilizacja. Zatem był lunch wg Montignaka, choć może risotto milanese nie jest do końca wg jego założeń, tymbardziej jesli zrobione z białego ryżu. Później porażka w postaci mielonego zapiekanego ze szpinakiem i sosem pomidorowym, a wszystko uwieńczone wielkim, niedopieczonym ciastem! O tak, niedziela była wspaniałym dniem, aż chciało się krzyczeć z ...rozpaczy :o No dobrz, nie dramatyzujmy, bo nie było aż tak źle. Upieczony z rana chleb robił furrorę i nie miało znaczenia, że mielone pływało w sosie własnym, choć miało się dać pokroić, a ciasto było za mało słodkie i jakies takie nijakie - ciasto to może duże słowo, nie było w nim grama mąki, tylko jajka i trochę smietany, ale to już szczegół. Winę zwaliłam na piekarnik, który za słabo grzeje - co nie jest dalekie od prawdy :s Rodzice P, a przynajmniej Mama, byli w siodmym niebie, tymbardziej, że nie musiała gotować sama, to raz, a dwa wyciągneła nas na wystawę japońskiej artystki w ramach akcji dokulturalniania się. O nie, niedziela była zdecyowanie dobrym dniem :p

Skoro nie piekę ostatnio własciwie wcale - ten weekend czekoladowy spędza mi sen z powiek, bardzo bym chciała w nim zauczestniczyć :s - postanowiłam napisać o ostatniej wizycie w kinie. Sprawa wyglądała mniej więcej tak: dzwoni Luca i pyta, czy nie chcemy się wybrać gdzies w piątkowy wieczór. Jasne, czemu nie. Tak naprawdę nie miałam jakiejs wielkiej ochoty, ale żeby nie było, że robię się już skostniałą babcią, co to wieczory najchętniej spędzałaby zawinięta w pled (którego nie ma:p) z kubkiem rozgrzewającej herbaty i jakąs lekturą wątpliwej jakosci, zgodziłam się na wypad. W piątek popołudni Luca dzwoni ponownie dogadać kwestie spotkania. Gdy pada nazwa dzielnicy, w której miałby się znajdować potencjalny lokal, mi opada szczęka. Aż tak daleko? Problem jest taki, że my mieszkamy niemal w centrum, Luca na obrzeżach. No więc mówię, że najlepiej niech zadzwoni do P i to obgada, bo P będzie potencjalnym kierowcą. Zaczyna snieżyć. Tak, dobrze czytacie, nawet tutaj potrafią się zawieruszyć masy arktyczne i wywołać pewne zamieszanie. P wraca z pracy i mówi, że są dwie opcję. Udaję wielki entuzjam, żeby nie było wątpliwosci, jestem w siódmym niebie. Jednak, ku mojemu zaskoczeniu, opcja numer dwa podoba mi się niezależnie od nidciągających burz snieznych, czy arktycznych mrozów. KINO. Znacie ten moment, źrenice niebezpiecznie się rozszerzają, na buzi pojawia się wielki banan, a buty same wskakują na nogi. KINO! Tego mi było potrzeba. W tej chwili zapominam o całym swieci i marzę o wypadzie do kina. Nie ważne na co. Jestem kinoholikiem, wszystko ujdzie! Błąd. Gdy pada tytuł filmu, moja twarzy - zakładam - nabiera zupełnie innego wyrazu. Koniec z błyszczeniem w kącikach oczu i innych atrakcjach. Powiem wprost: Nicolas Cage może i fajnie zagrał w Dwa miliony dolarów napiwku, ale to było dawno i nieprawda. Ostatnimi czasy fortuna mu niesprzyja. Może poza Adaptacją, która była dobra, nawet bardzo mi się podobała. Niemniej jednak cos mi swita, że to nie film w tym stylu. P googluje film, patrzę na zdjęcia i własnym oczom nie wierzę. Kino - tak, ten film - zdecydowanie nie! Padam na łóżko zalana łzami, zanoszę się szlochem, niemal uderzam pięsciami w scianę, zadając sobie zasadnicze pytanie: DLACZEGO? Dlaczego mnie to spotyka, akurat kiedy mam taką wielgachną ochotę na kino?Q? Dzowni Luca i mówi, że może jednak pub, ale ja jestem już w modzie (od słowa 'mode', nie wiem jak to przetłumaczyć :p) kino i nic nie może tego zmienić. Luca robi konferencję telefoniczną - nie wiem jak, ale udaje mu się połączyć cztery rozmowy. Próbuję rozumieć co do mnie mówią, co nie jest łatwe wziąwszy pod uwagę fakt, że jeden jest z Rzymu i ma paskudny akcent :s Ostatecznie wychodzi na kino i... ku mojej wielkiej radosci inny film. Tutaj powiem tylko parę słó wyjasnienia. Nie jestm wielkim fanem kina komercyjnego. Bynajmniej, ale jakos tak czasem fajnie jest pójsc na jakies rozrywkowy film. Poza tym czasem zdarzają się michałki, nieprawdaż? Zatem zachęcona przez koleżankę, zaproponowałam Sherlocka Holmesa i ostatecznie przeszła ta opcja. Nie żebym się spodziewała za wiele - ani Robert Downey Jr., a już tymbardziej Jude Law nie wzbudzają mojego zachwytu, jednak Sherlock Holmes tak. Miałam chęć na kryminał. I dostałam. Film sprawnie zrobiony, choć był moment, kiedy się trochę dłużył, ale poza tym technicznie bardzo sprawnie, kolorystyka, stary Londyn, klimat jak się przynależy. Muzyka nie zachwycała, ale nie przeszkadzała. Natomiast interpretacja detektywa i jego pomocnika tak. Może okażę się konserwą na miarę tradyjcji wiktoriańskiej, ale taka wizja Holmesa mnie nie przekonuje. Co więcej przeeksponowany Watson zdecydowanie nie wpisuje się w moją wizję trochę przygłupawego, dobrotliwego angielskiego gentlemana. Sama intryga zas... typiczna, ale tego chyba akurat można się było spodziewać. Generalnie powiem tak: dobra rozrywka, ale jesli ktos jest za bardzo przywiązany do wzorca, to może się zawiesć. Ja mimo wszystko miałam udany wieczór. 

Się rozpisałam :o to tyle na dzis. Oddalę się teraz przygotować jakas strawę dla dzielnego mysliwego :o mammamia