wtorek, 21 czerwca 2011

Miejsce na Ziemi

Tymczasowość nie sprzyja mojemu zdrowiu psychicznemu, nie bardziej niż stabilizacja. Ta schizofrenia sprawia, że szukanie swojego miejsca na Ziemi, jakkolwiek pompatycznie to brzmi, staje się zbiorem paradoksów, z których jednak trudno się śmiać. Tak, szukamy mieszkania. Szukamy już od jakiegoś czasu. Niespodziewaliśmy się jednak, że zadanie to może okazać się tak problematyczne. Wiedzieliśmy, że ten dzień nadejdzie, ale chyba trochę przesadziliśmy z hurraoptymizmem. Przeglądając wcześniej ogłoszenia, uznaliśmy, że jest w czym wybierać, że wystarczy napisać/zadzwonić, umówić się na oglądanie i tyle. Kubeł zimnej wody może być bardzo bolesny, szczególnie gdy perspektywa wylądowania na bruku zbliża się nieubłaganie. Niby jest lato i noce nie są już takie zimne, ale kto chciałby testować możliwości swojego organizmu nad norweskim fiordem?

Pierwsza rzecz z rana – komputer, internet, finn.no i najnowsze ogłoszenia dla Oslo. W czasie, gdy ładuje się mapa z mieszkaniami, robię kawę. Otwieram kolejne okna w przeglądarce i wiem, że dziś będzie kiepski poranek. Od wczorajszej nocy pojawiło się jedno ogłoszenie. Przeglądam zatem kolejno mieszkania w okolicy, może wcześniej coś mi umknęło, może coś się zmieniło. Łudzę się. Wysyłam linki do P. Cisza. Po chwili mail zwrotny, że odpisał ktośtam, że już wynajęto mieszkanie. To i tak sukces, bo wielu nie fatyguje się, żeby napisać to jedno zdanie. Czekam. Patrzę na zegarek i myślę o kolejnej kawie. Za wcześnie, za szybko. W takim tempie do południa będę już po trzech kawach, a to dobrze nie wróży. Zabieram się do pracy, choć z koncentracją ciężko. Wracam na finn.no i ogladam zdjęcia mieszkań. Ludzie mają różne gusta. Myślę, że można by zrobić ciekawe badania socjologiczno-lingistyczne na podstawie ogłoszeń z mieszkaniami do wynajęcia (sprzedaży, jeden werk). ‘Piękne mieszkanie dwupokojowe w centrum miasta, blisko do sklepów, restauracji. Piękna okolica’. To takie raczej typowe ogłoszenie, co ciekawsze mają określenia gustowne, szykowne tudzież słowo wytrych – flott. Na zdjęciach zaś widać nieposprzątany blat kuchenny, ubrania porozrzucane po łóżku, wiszące na ścianie – to było dość oryginalne :p – czy też kubły z farbami na środku salonu. Czasem zdjęcia są ciemne, nieostre, często zrobione przez profesjonalistów z ładną aranżacją, po czym jest napisane, że mieszkanie zostanie wynajęte bez umeblowania. Dziś rano zaś znalazłam zdjęcia eleganckiego mieszkania, gdzie było około 10 zdjęć elementów dekoracji – lamkpa nocna ładnie podświetlająca bukiet kwiatów, duże zbliżenie boazerii, firanek, dekoracyjnej figurki. Z samego mieszkania, układu właściwie nic. Ale jest to mieszkanie eleganckie w centrum miasta. Zatem przyglądam się zdjęciom i próbuję odgadnąć, kto może w nim mieszkać, kim jest właściciel, jaką ma historię do opowiedzenia.

Został nam tydzień. Wydawać by się mogło, że to wystarczająco by wynająć mieszkanie, w końcu potrzeba wybrać ogłoszenie, umówić się na wizytę, zdecydować i się przeprowadzić. W teorii. W praktyce robi się castingi, czeka ze dwa tygodnie, bo wszyscy mają prawo zobaczyć mieszkanie (czyżby???). Trzeba czekać. Męczy mnie czekanie, bo czas leci, a interesujących ofert nie przybywa. Zatem liczę na panią z jednego kompleksu mieszkaniowego, która przestała się do nas odzywać, po tym jak wysłaliśmy jej potrzebne dokumenty. Mam nadzieję, że jej milczenie jest dobrym znakiem.

W chwilach przerwy (sic!) mebluję w głowie mieszkanie. Ustawiam łóżko, którego nie mamy, szafki nocne (też nie mamy), sofę, stół. Aranżuję te wszystkie meble, których nie mamy. Pomarzyć dobra rzecz. Więc marzę… a poznana w weekend wenezuelska Norweżka pomaga mi w tym. Po raz kolejny nieoceniony okazuje się finn.no, gdzie ludzie dają ogłoszenia rzeczy, których chcą się pozbyć, nie sprzedać, tylko oddać. Alexa mówi, że niemal całe mieszkanie tak urządziła i z rozbrajającym uśmiechem wskazuje na szafkę, którą wystarczyło tylko odmalować, miseczki, talerze, kubki, które wyglądają jak nowe. Jak tylko uporamy się z mieszkaniem, poranki będę spędzać na finn.no, ale już w znacznie bardziej relaksującej atmosferze… chyba że przyjedzie mi te poranki spędzać nad fiordem, w towarzystwie skrzeczących mew, walczącyc o każdy kawałek chleba. Zakładam, że internetu mewy nie mają, bo i po co :p

wtorek, 14 czerwca 2011

O ekstremalności zwyczajności

Powiedzenie, że nie doceniamy tego, co mamy dotyczny mnie w stu procentach. Ale uczę się, po mału, drobnymi krokczami zdaję sobie sprawę, jak wiele mam i jakim jestem szczęściarzem. Będąc wobec siebie bardzo wymagająca, nie dostrzegam tego, że coś, co dla mnie może być rzeczą najzwyczajniejszą, prozaiczną, oczywistą, przez innych może być postrzegane pozytywnie, by nie powiedzieć, że z lekką nutą podziwu tudzież w skrajnych przypadkach zazdrości. Zatem uczę się spieszyć się powoli, delektować się chwilą i nie chcieć ciągle więcej, szybciej. W angielskim jest takie genialne słowo, jak restless. Idealnie oddaje ono mój stan, dlatego tym ciężej jest się zatrzymać i wsłuchać w dźwięki otaczającego świata. Nie lubię biegać, a jednak wydaję się, że ciągle gdzieś biegnę, ciągle gdzieś spieszę, bo mam wrażenie, że tyle rzeczy muszę jeszcze zrobić, w tylu miejscach jeszcze mnie nie było, tylu książek nie przeczytałam, filmów nie obejrzałam. Miotam się między różnymi wyborami i walczę sama ze sobą, bo chcę zrobić wszystko, wszystko albo nic, więc wybieram wszystko. Nie istnieją półśrodki. Błąd! Wielki to błąd uważać, że rzeczy są albo czarne, albo białe. Gubi się całe spektrum pomiędzy, który może być nawet ciekawsze niż ekstrema.

Dziś rano odbyłam rozmowę z J., który, mając lat troszkę więcej niż ja, ciągle mi mówi, że zobaczę, jak to jest być starszym i że powinnam korzystać z życia i zrobić coś szalonego, ekstremalnego. I rzuca pytanie, jaka jest najbardziej ekstremalna rzecz, jaką w życiu zrobiłam. Patrzę na niego i w pierwszym odruchu próbuję wymyślić coś szalonego, gdy wtem łapię się na tym, że nie tędy droga. Dlatego patrzę jeszcze chwilę na niego i już chcę powiedzieć coś głupio-mądrego, gdy ona rzuca, że bycie z Włochem to już wyczyn ekstremalny. Śmiejemy się wszyscy, nawet mój Włoch, ale myślami jestem daleko od tego przytyku. ‘Zdefiniuj wyczyn ektremalny’ rzucam po chwili i widzę, jak na jego twarzy pojawia się zakłopotanie. Mówi o wzroście adrenaliny, o skakaniu ze spadachronem. Wtedy doznaję olśnienia, że dla niektórych lot samolotem to wyczyn na miarę swoich możliwości, by nie wspomnieć o takich, co mając w perspektywnie przemówienie przed większą liczbą ludzi, umierają ze strachu. Nie lubię publicznych występów, ale do samolotu wsiadam jak do tramwaju. Wyznaczam sobie cel i do niego dążę, choćby miało mnie to trochę kosztować. Skakanie ze spadachronem zupełnie mnie nie interesuje, by już nie wspomnieć o skoku na bungee. Za to czasem udaje mi się upiec dobry chleb, zrobić fajne zdjęcie, spełnić marzenie i marzyć dalej. A czasem… choć rzadko… udaje mi się usiąść na brzegu morza i patrzyć w dal nie myśląc o niczym, nie martwiąc się o nic, po prostu być. Na ile są to rzeczy ekstremalne? To nieistotne. Ważne, że dają mi satysfakcję, że dają kopa do dalszego działania, że czasem ktoś powiem mi, że ‘mam fajnie’, a ja krygując się odpowiem niby od niechcenia, że ‘e tam… normalnie’. Ale po chwili namysłu, gdzieś tam w środku przyznam tej osobie rację. Mam fajnie i tego się trzymam. A sporty ekstremalne zostawiam tym, co mają takie potrzeby.


Dziękuję Basiu za miłe słowa komentarza, które zainspirowały (zmobilizowały) mnie do tego wpisu.

sobota, 11 czerwca 2011

Alternatywne Święta...

Gdy wszyscy ciągną na południe, mnie pcha w przeciwnym kierunku. Czasem nie wierzę, że tam naprawdę byłam. Włączam więc komputer, otwieram katalog i jest... czarno na białym. Byłam tam. Krótko, acz treściwie. Ale mimo to mało. Choć wiem, że na dłuższą metę nie mogłabym tam mieszkać, to jednak czułam się tam we właściwym miejscu. Tylko jeszcze na Grenlandii miałam takie wrażenie, choć tam mogłabym pomieszkać i dłużej :p


Wszechobecna biel. Wiatr smagający policzki zmrożonymi płatkami śniegu. Wielka przestrzeń. Cisza zakłócana rykiem motoru skutera. Myśli wariują. Stan euforii zamienia się w lęk niczym w kalejdoskopie. Czuję, że jestem. Bardzo mocno, namacalnie. Jestem taka mała, ale jednocześnie bardzo rzeczywista. Odkrywam na własnej skórze dawno odkryte prawa natury. I już wiem... w myślach zamykam oczy i delektuję się chwilą. Nic więcej nie potrzebuję.

Czy tak czuł się Nansen, gdy przymierzał się do zdobycia bieguna północnego, albo Amundsen, gdy zmierzał na biegun południowy?