wtorek, 30 czerwca 2009

Kulinarnych szaleństw ciąg dalszy


_Opowiem Wam, jak utopiłam pewne truskawki_

Wczoraj już nie miałam sił pisać, jak o 2.oo nad ranem wróciliśmy od Alessandro i Izotty. Graliśmy w Carcasonne :D Ale nie tylko. Lubię te spotkania, bo przysłuchiwanie się rozentuzjazmowanym Włochom, jak rozmwiają o polityce czy właściwie o Berlusconim, to zabawa sama w sobie. A przy okazji mam szanse na duży input włoskiego, co jest bardzo istotne. Jeśli chodzi o Berslusca, jak to się go tutaj nazywa, to wydaje się, że już wszystko powiedziano, że granice przyzwoitości dawno zostały przekroczone i nic więcej zrobić się nie da. Ale jak widać myli się ten, kto tak uważa ;) i choć mówi się już nie tylko w kuluarach, ale na łamach poczytnych/szanowanych angielskich (sic!) gazet, że Berlusconi zrezygnuje ze swojego stanowiska, to jakoś mało kto wierzy tym plotkom - istnieje teoria spiskowa, że to jego koledzy partyjni rozpowiadają te pogłoski, by się go pozbyć. Niezależnie od faktycznego stanu rzeczy, Berlusconi pozostaje wdzięcznym tematem na wieczorne spotkanie przy szampanie (no dobrz, winie musujacym) i ciachu. I tutaj pojawiam się ja w roli głównej, powiem tak nieskromnie. Tak, to ciasto to moje dzieło, a raczej monstrum, aczkolwiek standardowo (hmm, ciekawe czemu?) mimo nienajlepszego wyglądu, ciasto smakuje. Ale zacznę od poczatku...
Na początku było jajo... tak, tak... wyznaję tę teorię, więc jeśli ktoś się nie zgadza, to może teraz opuścić ten 'pokój', choć nie będę się zagłębiać w szczegóły tej teorii, ani przedstawiać argumentów za ;) Powiem tylko, że po jajku przyszła mąka i razem chciały stworzyć dzieło wybitne, zdecydowanie ponadczasowe, dla przeszłych (sic!) i przyszłych pokoleń. I tak oto powstał biszkopt :o w wielkim skrócie. Jako wielki żółtodziób kulinarny, dopiero odkrywam co oznaczają pewne kodowane zwroty na blogach kulinarnych. Ale nic, jeszcze nikt nie zginął, więc udaję dalej, że umiem coś więcej zrobić niż kawę ze zważonym mlekiem ;)
Zdecydowała się zrobić ciasto z truskawkami z bloga WhitePlate. Było napisane: ŁATWE. Jakoś to do mnie przemówiło, nie wiem jak do Was. W każdym bądź razie zabrałam się za robienie. Kupiłam wcześniej wcale niebrzydkie truskawki... zanim znalazły się w cieście, pożarłam część na obiad, z makaronem i śmietaną ;) mniam mniam, ale nie wszystkie, spoko :P Także czytam przepis, standardowo kilka razy, pytam się siebie, czy zrozumiem wszystko, rozumiem mówię sobie, choć nie wiem czy jajka mają być całe razem, czy osobno i potem połączone?Q? W przepisie stoi jajka ubić :o no więc biorę się za ubijanie, niby fajnie jest. 'Delektuję' się moją nową zabawką, jak to ładnie miksuje, wydając przy tym zadowolone odgłosy i w ogóle jak to ładnie ze mną współpracuje (nie tak, jak mój komp, co to się na mnie obraził i tylko kropki mu w RAMie). Łączę wszystkie składniki, jak stoi napisane w przepisie, na koniec dodaję truskawki i tutaj zapalają się pierwsze 'żarówki'. Mam duże wątpliwości, czy właśnie nie popełniłam masowego mordu na truskawkach, topiąc je w cieście biszkoptowym. Mimo wszystko wkładam ciasto do piekarnika, odprawiam modły, by ładnie grzał i się nie buntował za dużo i ... czekam! Gdy wyjmuję je z piekarnika wiem, że nie jest, jak miało być. Ale P mówi, że i tak mam wziąć ze sobą. Hmm, skoro tak uważa :o. Pomału sie przyzwyczajam do tego, że zanim dobrze przekroczę próg czyjegoś domu, tłumaczę się z tego, że ciasto może nie wygląda idealnie, ale mam nadzieję, że chociaż smak to zrekompensuje. I zazwyczaj tak jest, właściwie to zawsze. Jednak potem nachodzą mnie myśli, co robię nie tak, dlaczego ciasta nie wychodzą mi tak jak innym :( W ramach spychologii, winię piekarnik, że nie grzeje równo, że jest niezdyscyplinowany etc. Anyway, ciasto wszystkim smakowało, choć truskawki stanowiły marginalna część - a mnie się zdawało, że dałam ich relatywnie duża w stosunku do tego, co było w przepisie (choć z drugiej strony, to mogła być przyczyna niepowodzenia :o) i oczywiście wylądowały zmaltretowane na samym dole :(.
Pocieszenia szukam w potrawach niesłodkich, tzn. daniach mniej lub bardziej obiadowych, które wychodzą mi - chyba -całkiem nieźle. Także wczoraj mieliśmy steki wieprzowe z jabłkami w sosie musztardowo-jogurtowym wg przepisu M. Montignac. Surprise surprise pewnie dla niektórych, gdyż nie jestem zwolennikiem owoców w daniach głównych. Jednak z niedzielnego pieczenia zostało mi już obrane jabłko, więc stwierdziałam, że mogę spróbować. I wyszło dobre, nawet bardzo. P się zajadał - szczęśliwy, bo dostała kawał mięsa, gorzej jak się okazało, że to, co leżało pod mięsem nie było ziemniakami smażonymi, tylko jabłkami ;) Nie mniej jednak mnie smakowało, a co ważniejsze, stopniowo udaje mi się wprowadzić dania z Montignaca. To mój niecny plan, który jest odpowiedzią na ciągłe narzekania P, że jest za gruby i musi schudnąć. Piano, piano... do celu.
A dziś prawdopodobnie będziemy mieć gościa, więc zaraz zabieram się za szukanie jakiegoś fajnego przepisu na wieczór :D Mam ochotę na risotto :P Muszę zerknąć co proponuje Montignac ;) Jeśli będę robić ciasto dziś, to też z Montignaca. Kto powiedział, że zdrowe nie może być przyjemne i smaczne.
Ahjo, to tyle na dziś i wczoraj. Tymczasem...

niedziela, 28 czerwca 2009

A w niedzielę upiekę szarlotkę z budyniem :o

Po wczorajszej burzy znowu świeci słońce i co gorsza znowu jest zdecydowanie za ciepło. Ale nie narzekam. Wieczorny spacer w poburzowym powietrzu był bardzo odświeżająco-rewitalizujący. Do domu gnała mnie jednak myśl o tym, by spróbować świeżoupieczonych nie-cudów. I znowu dostałam w łeb. Wniosek numer uno: może niekoniecznie z ciasta chlebowego da się zrobić bułki :o; wniosek numer duo: jak z wszystkim, pośpiech nie jest sprzymierzeńcem! Następnym razem trzeba zarezerować dużo czasu, najlepiej nie mieć innych planów na potem, jak ewentualnie próbowanie tego, co potencjalnie miało wyjść, a co może nie do końca się udało ;)

Jest niedziela rano, no już nie tak rano, bo po 10.oo. Obudziłam się zdecydowanie za późno, więc znowu wszystko w biegu. Ale od początku. Otóż ostatnio były imienin taty Paolo, więc w ramach prezentu postanowiłam upiec ciasto :o - tak teraz jest miejsce na śmiech... proszę proszę... bez krępacji... już? Mogę dalej? Także jak już pisałam postanowiłam upiec ciasto i pech chciał, że jestem zdecydowanie za ambitna jak na swoje możliwości i oczywiście wybrałam jakies megatrudne ciasto. Tzn. pewnie dla tych, którzy pieką, to bułka z masłem, ale ja jeszcze nie osiągnęłam takiego pułapu, choć bułkę z masłem umiem zrobić, zaraz bułki nie umiem, nie wyszły wczoraj za bardzo :p. Anyway, ciasto miało być z serkiem i jagodami. Oczywiście o jagody tutaj trudno, więc były borówki (pominę nazwę państwa), ale to niewiele zmienia. Zabrałam się za robienie, przepis czytam dziesięć razy, zerkam kolejne dwadzieścia, by się upewnić i jeszcze z kilka ot, tak gdy coś tam się gotuje, piecze, czy udaejżewychodzi. Wiem, że jestem trochę nadgorliwa, ale jak już wspomniałam, nie osiągnęłam jeszcze pułapu pieczenia ciast bez 'prześladowania' przepisu. I niby wszystko gra, choć już jak układałam na siebie kolejne warstwy, to mi nie za bardzo to grało, ale może się mylę - pocieszam się w duchu. Hmm... noki, nie będę się tłumaczyć, że piekarnik nie do końca działa jak trzeba - choć cieszę się, że w ogóle jest :p - ale na pewno jest też trochę winy w 'nim'. Potem oczywiście cała odpowiedzialność spoczywa na mnie. Ostateczny rezultat był mało estetyczny, bo troszkę oklapły, ale w sumie w smaku nienajgorszy. Rodzinie smakował, choć ja oczywiście podchodzę do tego sceptycznie. Następnym razem będzie lepiej. I teraz właśnie jest ten następny raz i znowu mam stresa, bo już gonię czas, mogę się nie wyrobić i znowu wszystko w pośpiechu - patrz wyżej wniosek numer uno dot. chleba: zmiana - dot. nie tylko chleba, ale kucharzenia ogólnie ;) Jak już wspomniałam, wstałam za późno, więc biegiem do sklepu, bo wczoraj wieczorem okazało się, że nie ma mąki normalnej w tym domu. Ze sklepu biegiem do domu i nie zważam na taki mały detal, że Paolo jeszcze śpi, zabieram się za walkę z garnkami, proszkami do pieczenia i innymi cudami. Robię ciasto pod tytułem 'Szarlotka z budyniem' z blogu Mojewypieki Dorotus76. Tak a propos tego blogu, to jest genialny, są tam super przepisy i piękne zdjęcia... które pozwalają pozbyć się złudzeń, że to co wyszło z mojego piekarnika miało tak wyglądać. Anyway, ciasto zrobione, podzielone i teraz się chłodzi/mrozi. Zaraz będę musiała się zabrać za obieranie jabłek i kończenie tego cuda. Na 13.oo idziemy na lunch, pewnie się spóźnimy, bo wszystko jest na styk, a w tym piekarniku zawsze piecze się trochę dłużej niż to sugeruje przepis. Ahjo, do boju... w poniedziałek będę robić ciasto z truskawkami :o ponoć łatwe. Bodutku, wygląda, jakbym miała piekarnię hihihihihihi... no w sumie to gdzieś tam tli się taka myśl, ale póki co, to muszę się jeszcze wiele nauczyć.
Teraz czas na kawę... do napisania!

sobota, 27 czerwca 2009

Ciągle ta sama sobota...


To było tak tytułem wstępu. Właściwie to chciałam napisać, że jestem w trakcie pieczenia. Tak, dobrze czytacie, ten/a mój/a ostatni nałóg/mania postępuje w tempie geometrycznym (kurcze nie pamiętam jak to się mówi, jeszcze trochę a polski będzie dla mnie jak język obcy, który kiedyś umiałam, a który wymiera śmiercią mniej lub bardziej tragiczną). Właśnie czekam na to, by dwa ciasta na chleb sobie wyrosły, choć z jednego planuję zrobić bułki, by mój chłopiec był zadowolony :P.
Jeden przepis to nowość, z książki o chlebie, którą pożyczyłam od Fabio. Ciasto było dziwne, więc nie wiem co z tego wyjdzie. We'll see. Mam nadzieję, że coś zjadliwego ;)
Teraz szperam w blogach, szukając jakiegoś fajnego przepisu na ciasto. W poniedziałek mamy wieczór z Carcasonne, więc chciałabym coś na tę okazję sprokurować :D Przynajmniej mój chłopiec nie będzie jedynym królikiem doświadczalnym.
W tym miejscu mogłabym w sumie wyznać swoje winy... otóż jak już wspomniałam ostatnio dopadła mnie gorączka niesobotniej nocy, lecz pichcenia. Zaanektowałam kuchnię i teraz niemal non stop myślę, co by tutaj 'wyczarować' :o Muszę przyznać, i to bez bicia, że daje mi to nieziemską frajdę. Tylko możliwości są trochę ograniczone, ale do odważnych, kreatywnych świat należy, czyż nie?Q? Nigdy nie sądziłam, że tak mnie to wciągnie. A jednak... co więcej... odkrywanie świata kulinarnego pozwala odkrywać siebie samego, swoje możliwści, smaki... co dzień uczymy się czegoś. Czyż nie jest to genialne?
Aaaaaa... moje ciasta... bym zapomniała. Muszę sprawdzić, jak tam się mają, czy rosną zdrowo...
Póki co nie mam żadnych zdjęć, bo bardzo (sic!) muszę się skupić na tym, co robię... ale z czasem i to opanujemy, że dowody mych podbojów kulinarnych się pojawią.
A presto...

Pewnej czerwcowej soboty

W końcu się zmobilizowałam i postanowiłam, że nadszedł czas, by spróbować. Ostatnio zagłębiam się najróżniejszych blogach, zazdroszcząc w duchu ich autorom i jednocześnie zadając sobie pytania, co powstrzymuje mnie przed stworzeniem własnego. Otóż NIC! Noki, lenistwo, spójrzmy prawdzie w oczy, moje własne lenistwo, bardzo osobiste i bardzo rozpieszczone. Ale dziś powiedziałam basta! I zawitałam na bloggera i ... nacisnęłam guzik "Utwórz blog".
Jestem.
Dołączam do świata, któremu do tej pory przyglądałam się z boku, trochę z nieufnością, z rezerwą i maniakalnym pouczuciem nieujawniania za wiele o sobie. Jednak rzeczy się zmieniają, co tu dużo będę ukrywać ja też.
To eksperyment. Jak wszystko ostatnimi czasy w moim jestestwie, także ładnie się komponuje z całością. Nie ma to być blog tematyczny, raczej zbiór tego, co robię (lub nie ;P), co myślę, gdy pozwalam sobie na takie chwile słabości, gdzie bywam, gdy wzywa mnie zew natury lub czysto nonszalancki akt permentności ruchu - cokolwiek to może oznaczać.
Także zaczynamy... ;)