poniedziałek, 8 lutego 2010

U Julii i u Scrovegnich_

W piątek była niemal snieżyca. Tak. We Włoszech, nigdzie indziej. Też się zdziwiłam, gdy odsłoniwszy rolety ujrzałam biały puch sypiący się z nieba. Aż mi się biało zrobiło. Nastawiłam wodę na poranną herbatkę i spojrzwaszy przez okno, pomyslałam: 'No tak, Karina przyjeżdża. Czegóż innego by się spodziewać jesli nie opadów'. Potem było już tylko gorzej. Nie było wystarczająco zimno, by snieg się gromadził, ale też nie za ciepło, by padał deszcz. Jednym słowem bajzel. I tylko przerażenie zaglądało mi do oczu na mysl, że w sobotę mielismy jechać do Verony i Padwy. Na szczęscie, gdy zwlokłam się z łóżka w sobotę rano - nie żeby była barbarzyńska pora, bo 6.20 to jeszcze nie tak źle, tyle że poszlismy spac o 2.30, a to już wygląda gorzej :s - z drżeniem podciągałam rolety. Nie padało. To już niezły początek, aczkolwiek niezapowiadało się na piękny dzionek. Niemniej jednak zebralismy się i o 8.25 wyruszylismy z Mediolanu. Swiat spowiła mgła. Nie było widać niemal nic. Jako fan mrocznych, gotyckich klimatów, lubię kontemplować mgłę, szczególnie gdy roztacza się nad ciągnacymi się po horyzony łanami pól, kanałami wodnymi etc. Są jednak momenty, kiedy mój fanizm, tudzież fanatyzm, zostaje w kącie i czeka na lepsze czasy. Z reguły nie dogadujemy się co do warunków i czasu, kiedy takowe zachowanie ma mieć miejsce, więc wychodzi tak jak w sobotę. Zamiast podziwiać lombardzkie krajobrazy z górami w tle, wpatrywalismy się w 'mleko'. Pociągowa rozmowa toczyła się w rytmie prędkosci pociągu regionalnego. Swiat bez pospiechu wybudzał się z porannego, sobotniego zamglenia. Niewiele przed Veroną można było już dostrzec majestatyczne, osnieżone wierchołki gór. Kropiło. Wiało. Było szaro!
Verona ma klimat. I nie chodzi o ten zamglony, zachmurzony, wywołujący dreszcze chłód. Wąskie uliczki, okiennice, balkony z kwiatami, osterie i sklepiki z wędlinami, łakociami i innymi bajerami. Można wędrować przez nią, nie patrząc na mapę, zdając się po prostu na los. A że turysci jeszcze wciąż w 'piżamach i kapciach' sennie snują się po swoich podwórkach, jest miejsce dla wszystkich (tych, co jednak postanowili zdjąć piżamy i kapcie i poznać Włochy z trochę zimniejszej strony). Także zawitalismy do Julli, wdarlismy się na jej balkon i bez więszkych ceregieli poudawalismy, że ta historia się wydarzyła naprawdę :p Potem nie obejrzelismy wspaniałych grobów Scaligerich, bo były restaurowane, ale za to zapoznalismy się bliżej z Dogami czy innymi Mastifami. Wieczorem udalismy się do Padwy, by następnego dnia ukulturalnić się w Kaplicy Scrovegnich. 
Padwa, mimo uniwersyteckiej historii, słynnej Kaplicy i Cafe Pedrocchi, nie zrobiła na mnie większego wrażenia. O ile stary budynek uniwestytetu jest imponujący  - niestety okazało się, że w niedzielę jest zamknięty -, jak również i słynna Kaplica, o tyle już Cafe Pedrocchi jest zdecydowanie przereklamowana. Samo miasto jest relatywnie małe, a fakt, że zostało niemal zniszczone w czasie II Wojny Swiatowej może sprawiać, że wydaje się trochę bezbarwne, by nie powiedzieć bezduszne. Jakby to powiedziała królowa Wiktoria: 'We are not amused'. 
Tyle!

2 komentarze:

  1. nogdy nie zapomnę Verony! zostawiłam tam jakiś piękny kawałek siebie:-)
    muszę pojechać go odebrać:)pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. :D i ja mam wielką ochotę tam powrócić, mimo że dopiero co tam byłam. Naprawdę klimatyczne miasteczko!

    OdpowiedzUsuń