niedziela, 31 lipca 2011

Słoneczna niedziela

Od kilku dni nawiedzają nas niemal tropikalne (jak na te szerokości geograficzne) upały. W ciągu dnia ciężko funkcjonować, dopiero wieczór przynosi chwile ochłody. Przechadzamy się po mieście. Parki są pełne piknikujących, rozbrzmiewa muzyka, smażą się hamburgery czy inne kolby kukurydzy. Życie toczy się normalnym rytmem, powoli, majestatycznie. Oprowadzamy znajomego po centrum. Gdy docieramy w okolice katedry, atmosfera się zmienia... przy najmniej dla mnie. Odgrodzony policyjnymi barierkami fragment ulicy tonie w różach, norweskich flagach, listach do tych, których już nie ma i maskotkach, przypominających o beztrosce, która została tak drastycznie przerwana.

Patrzę na ludzi, których robią sobie zdjęcia przy zniczach i nie wierzę własnym oczom. Czuję dyskomfort. Stoję przez chwilę niczym zamurowana, po czym szybko odchodzę. Może jestem dziwna, a może...


The show is over. You are dismissed!


Czy można czuć winę, że świeci słońce, że jest wspaniały dzień, którego Ci, których odeszli, nie mogą doświadczyć? :s

sobota, 23 lipca 2011

Dzień po...


Koszmar, z którego nie można się obudzić. 
Rozdzierający ból
Łzy, które nie chcą płynąć
I słońce, które mimo wszystko chciałoby się przedrzeć przez powłokę chmur
i przynieść promyk nadziei
...

piątek, 22 lipca 2011

Dzień, w którym runął mit...

Myślałam, że to burza. Przez ułamek sekundy, frakcje sekundy, bo gdy wyjrzałam przez okno nie wiele wskazywało na burzę. W przypływie konspiracyjnego usposobienia pozwoliłam sobie na chwilę rozpusty i  pomyślałam, że coś wybuchło - coś, by nie powiedzieć bomba. Potem pomyślałam, że może to gaz, albo, że coś wyburzają. W chwilę potem rozległa się syrena, potem kolejna i kolejna. Zdecydowanie za dużo, jak na mój gust. Mój horyzont jest jednak ograniczony i nie mogłam dostrzec nic podejrzanego, co wskazywało by na to, co właściwie się wydarzyło. Wtedy P. pisze do mnie z zapytaniem, czy już wróciłam do domu, czy wszystko jest ok. Trochę mnie zaskoczył tą troską, ostatecznie mówiłam, że idę tylko na pocztę. I wtedy podesłał mi link... norweski mit prysł. 

Na początku był chaos. Prawdziwy chaos, taki z masą porozrzucanego szkła, zdezorientowanych ludzi, krwi, krzyku i dymu. Potem stopniowo zaczęło się klarować, co się wydarzyło. Słowo bomba zostało wypowiedziane bardzo szybko, choć równie prędko zaczęło hamować zapędy zbyt szybkiego wskazywania winnego. Wiadomo było, że wybuch budynek, gdzie gabinet ma premier, kilka ministerstw, że równocześnie zniszczony został budynek VG, jednego z tabloidów norweskich. Premier nie był w swoim biurze w chwili wybuchu. Kto był? Wciąż nie wiadomo. Teraz wiadomo już, że są ofiary śmiertelne, że kilka osób jest ciężko rannych. Policja odgrodziła miejsce wybuchu, prosi o powrót o domu i nie używanie telefonów komórkowych.

W pierwszej chwili chciałam chwycić za aparat i biec na miejsca wybuchu. Po chwili namysłu zrezygnowałam z pomysłu na rzecz wiadomości w Internecie. Teraz patrzę w kierunku wybuchu, choć nic nie widzę, poza flagą powiewającą na zamku królewskim. Wciąż słychać syreny, latające nad miastem helikoptery. Właśnie powiedzieli, że zginęło 7 osób. I nie wiem, co mogę napisać. Myśli przestały składać się w sensowne zdania. Jest uczucie żalu, złości, ale też niedowierzania, kręcenia głową na znak, że to nie może się dziać naprawdę. W końcu w Norwegii jest 'nudno'. Tutaj nie dzieje się dokładnie nic! Jest spokój, piękne fiordy, mniej lub bardziej spokojne morze, góry, lasy i jeziora. Jest dystans do powszechnego wyścigu szczurów (choć to już chyba tylko pozory, ale powiedzmy, że z zewnątrz tak to wygląda), dzieci radośnie i beztrosko biegają po placach zabaw, a 17 maja rodzina królewska przez godziny macha z balkony zamkowego do zebranych przed zamkiem i przed telewizorami poddanych. Dziś jest niepokój, strach, ból. Dziś skończył się mit o brutalnym świecie, który nie dociera do Norwegii. Dziś wdarł się on i dał o sobie znać w makabryczny sposób. Dziś Oslo i cała Norwegia nie zaśnie spokojnym snem. Zacznie się zadawanie pytań i szukanie odpowiedzi. Trzeba pokazać, że to incydent, że Norwegia jest bezpieczna, że można kontynuować, jak wcześniej szczęśliwy żywot w pięknym, bogatym nordyckim świecie. Trzeba przegonić czarne chmury, które zawisły nad krajem. Przede wszystkim trzeba potwierdzić wiarę, że żyjemy w najlepszym ze światów, że jeszcze on istnieje!

Dziwne... ucichły mewy... jakby oddały niebo tym, którzy go teraz tak potrzebują. Śledzę wzrokiem przelatujący helikopter...w oddali rozbrzmiewa syrena. Czuję dziwne mrowienie w palcach. Dźwięk przejeżdżającego tramwaju daje namiastkę poczucia, że życie toczy się swoim normalnym rytmem. 

Nie mam swoich zdjęć zatem umieszczam jedno nieswoje... 
 z tej strony: http://nationalpostnews.files.wordpress.com/2011/07/oslo.jpg?w=620 

[*]

niedziela, 17 lipca 2011

Niedzielna zbrodnia w jednym akcie

Pada. Nie, wróć, leje się z nieba wiadrami od samego rana. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że jest środek lipca. I nie ma perspektywy na szybką poprawę. Może dlatego popełniłam dziś zbrodnię, choć po cichu liczę, że ofiara przeżyje, co więcej będzie tryskać energią, albo lepiej pomidorami.

Nie wspominałam o tym, że kilka dni przed przeprowadzką nasza dziarska mikro gromadka powiększyła się o jednego osobnika. Choć ogrodnik ze mnie żaden, w przypływie nieuzasadnionego entuzjazmu przygarnęłam kikuta pomidora w pudełku po jogurcie. Biedak się trochę nacierpiał, więc zaraz po przeprowadzce dostał ładną, nową doniczkę i świeżą ziemię (barwne opowieści, jak kupowałam tę ziemię i patyk do przytrzymania roślinki pozostawię bez komentarza, by zachować jeszcze resztki godności chociażby w wirtualnym świecie). I miał się licho. Tzn. wg mnie licho, bo jakoś taki obwisły był, mało energiczny. Wtedy udałam się na poszukiwania informacji do wszechwiedzącego Google'a i dowiedziałam się, że pomidory potrzebują dużą doniczkę (jeśli w takowej są hodowane) i lubią być często podlewane. Pędem rzuciłam się do sklepu po większą doniczkę i od razu zabrałam się do pracy. I rósł sobie, choć mnie się wydawało, że nie tak znowu specjalnie dobrze wygląda. I znowu udałam się po radę do wszechwiedzącego wujka Google'a i okazało się, że hodowanie pomidora to wcale nie taka prosta rzecz, że to ciężka praca u podstaw (liście na dole trzeba obrywać ;p) i że rezultat, szczególnie w przypadku takiej ciemnoty jak ja, nie koniecznie musi zaowocować. Zatem wzięłam się za pielęgnację tego przybytku, najpierw przestudiowawszy zdjęcia pokazujące co i jak się usuwa. W ruch poszły także nożyce... i ucięłam mojemu pomidorowi 'skrzydła'... a miała takie wielkie aspiracje. Chciał być duży niczym sekwoja. I teraz czekam. Przyglądam mu się bacznie. Jakoś taki marny mi się wydaje 'chłopak'. Ale to może tylko szok pourazowy, może jak się już z niego otrząśnie, to i jakimś zalążkiem pomidora sypnie... marzenia ściętej głowy (sic!).

W ramach akcji pocieszania - nie wiem bardziej kogo - upiekłam muffiny czekoladowe. Czy pomidory lubią muffiny czekoladowe?

 Pomidor był na dworze, ale jakoś tak chwiał się pod nadmiarem wody i wiatru, więc wzięłam biedaka do środka :s (to zdjęcie nie jest bynajmniej nieobrócone, on taki właśnie zwisły jest :s)

Życzę miłego niedzielnego wieczoru.
D!


PS Jako niedoświadczony ogrodnik zapewne przedstawiłam tutaj zbiór największych herezji, jakie można popełnić w stosunku do rośliny. Jeśli ktoś jest w posiadaniu wiedzy, jak należy się z takim okazem obchodzi, wszelkie uwagi, komentarze i krytyki dzielnie przyjmę :o

niedziela, 10 lipca 2011

Śniadanie mistrzów

Od kilku dnia na przemian pada i świeci słońce. Pogoda zupełnie nieletnia, zniechęca do siedzenia na zewnątrz (odkąd mamy balkon łapię każdy promień słońca). Najchętniej 'goszczę' się więc na naszej nowej sofie z kubkiem gorącej kawy i jeśli czas pozwala z książką lub gazetą. Pewnie z powodu pogody też śniadania ostatnio u mnie zimowe. A od jakiegoś czasu chodziły za mną pancakesy. I znalazłam takie niemal idealne, z razowej mąki, tylko czasu rano nigdy nie było. Postanowiłam zrobić je na niedzielne śniadanie, kiedy okoliczności są bardziej sprzyjające. Kiedy wczoraj przygotowywałam się mentalnie do dzisiejszego śniadania, odkryłam 'placuszki owsiane' na blogu Foodhaven i wszystko stało się jasne. TO BYŁO TO!. Po niewielkich modyfikacjach (zamiana mleka na napój owsiany, dodanie także jagód do kilku ostatnich placków) ... uraczyłam się śniadaniem mistrzów. Usiadłam do stołu (mamy już takowy) zadowolona z efektu mojej pracy (wdzięczna za przepis) i delektowałam się zarówno placuszkami, jak i chwilą.
przed


po

A w ramach głodu intelektualnego (albo i nie do końca intelektualnego ;p) pożarłam dziś książkę Karin Fossum Black seconds. Przyznam się bez bicia, miałam potrzebę przeczytania dobrego kryminału, oderwania się i zrelaksowania, co paradoksalnie uzyskuję czytając kryminały. I nie zawiodłam się. Jest to sprawnie napisany kryminał, choć na początku trudno mi było się przestawić na to, że jest to tłumaczenie na angielski - z reguły unikam takich kombinacji, tzn. jeśli możliwe to czytam oryginał, jeśli nie, czytam po polsku - ale potem szło sprawnie i nawet to, że właściwie od początku się domyślałam co, jak i z czym, to mimo wszystko ostatnie 40 stron czytałam z wielkim skupieniem i napięciem, jakbym chciała krzyczeć, że to ten, że to tak było, bo ileż można zadawać pytań i ileż można milczeć. Jednym słowem dobre rzemiosło na niedzielny poranek.

Tyle :D

niedziela, 3 lipca 2011

urodzony 4 lipca...


Nie jestem lotnym uczniem. Pewne rzeczy docierają do mnie bardzo powoli. A może jestem po prostu uparta. W każdym bądź razie po raz kolejny okazało się, że czasem warto zmusić się do zrobienia czegoś, co nie do końca wydaje nam się atrakcyjne, bo w ostatecznym rozrachunku można zostać mile zaskoczonym. Ale do rzeczy.

Od kilku dni P. mówił o niedzielnym festynie organizowanym przez lokalną społeczność pewnego kraju zza oceanu, do którego to P. czuje wielką sympatię. Jako że ja sympatii takowej nie wykazuję, co więcej staram się unikać komentowania polityki, jaką prowadzi ten kraj, by nie wywoływać burzliwych debat, czy wręcz skandali, pomysł spędzenia niedzieli świętując najważniejszy dzień dla wspomnianego kraju nie wydawał mi się bardzo kuszący (TEN dzień jest co prawda jutro, ale impreza była dziś, a my jutro świętujemy urodziny, tego który urodził się 4 lipca ;p). Ostatecznie jednak poszliśmy. Nie mogę powiedzieć, że było fajnie. Oglądanie rzeszy ludzi obrzerających się żeberkami z grilla, hamburgerami, czy kolbami kukurdzy w takt piosenek śpiewanych do kotleta, nie należy do mojej ulubionej formy rozrywki. Krążyłam więc smętnie między stoiskami z jedzeniem, by w pewnym momencie dostrzec ‘wystawę’ klasyków automobilizmu zza oceanu. O samochodach wiem tyle, ile potrzeba, by je prowadzić. Czasem rozpoznaję markę, ale jak ktoś się pyta o więcej, to mówię, że mój ulubiony samochodu jest koloru butelkowej zieleni i najlepiej jeśli podpada pod kategorię jeep. Tyle. Jednak przyjrzałam się co dokładniej owym krążownikom szos, bo w sumie to ciekawe zjawisko i chyba po raz pierwszy w życiu widziałam tyle na raz i to jeszcze z bliska.


Ale ileż można oglądać auta. Wróciłam do przechadzania się po stoiskach aż tu nagle niespodziewajka. Przecieram oczy ze zdziwienia, bo oto przede mną stoisko z książkami. Rzucam się w jego kierunku i wnet dostrzegam plakat z napisem ‘paperback -10 kr., hardcover – 20 kr.’ Nie widziałam swojej twarzy, ale na pewno pojawił się na niej promienny uśmiech sygnalizujący niecne plany wejścia w posiadanie jakiegoś tomiszcza. Zaczęłam przeglądać zawartość pudeł, ot tak bez większego porządku, aż nagle pewne kobieta płaci za książkę. Rzucam oko ona tytuł i aż żołądek kurczy mi się w przypływie zazdrości – Margaret Atwood. Tytułu nie zdążyłam dojrzeć, ale nazwisko wystarczyło, żeby moje chaotyczne przerzucanie książek zmieniło się w systematyczne i poukładane oglądanie każdego egzemplarza w celu odnalezienia jakiejś perełki. I znalazłam, nawet nie jedną a dwie. Od dawna chodził za mną Chatwin – The Songlines oraz Capote – In cold blood. I proszę, jak na życzenia. Dodałam do tego jeszcze Gordimer July’s people, której co prawda nigdy nie czytałam, ale nazwisko przewijało się od czasu do czasu, więc postanowiłam się w końcu zapoznać bliżej. Ukontentowana moim zdobyczami, udałam się na poszukiwanie P. Jednak nie dawała mi spokoju Atwood. Może coś mi umknęło, może gdzieś tam leży jeszcze jakiś inny egzemplarz. Wróciłam do stoiska Biblioteki Kobiecego Klubu owego kraju i uśmiechnąwszy się do pani ‘za ladą’ rozpoczęłam kolejne przeszukiwanie. Nie wiem, jak to się stało, ale poprzednim razem umknął mi egzemplarz The good apprentice Iris Murdoch, teraz szybko znalazł drogę do mojej kolekcji zdobyczy. Żeby jednak szczęścia i nie było za mało pani ‘zza lady’ stwierdziła, że kupiłam tyle książek, że da mi większą siatkę i mogę brać, co chcę. Wpatruję się z niedowierzaniem… ‘naprawdę’ – mamroczę pod nosem. Ona potwierdza z rozbrajającym uśmiechem ‘Nie chcemy tego wozić z powrotem’. Nie musi powtarzać tego dwa razy. Rzucam się niczym narkoman po odwyku na widok ‘działki’ pakować do siatki to, co wydaje mi się warte przeczytania. O tak, jestem wybredna, bo choć darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby, to jednak nie biorę wszystkich książek jak leci. Wybrzydzam, bo mogę. Wspaniałe to uczucie. W ostatecznym rozrachunku wynoszę 11 książek. Niestety dwóch książek, które odłożyłam wcześniej, bo stwierdziłam, że nie mogę sobie tak pobłażać, mając w perspketywie zakupy do mieszkania, już nie było. Trudno.


Dziś rano rozmawialiśmy z P. o zakupie biblioteczki. Stwierdziłam, że na tym etapie nie jest to mebel absolutnie niezbędny, że są ważniejsze rzeczy. Teraz jednak chyba trzeba będzie rozważyć i biblioteczkę. Kieliszki albo kwiatki będą musiały poczekać na swoją turę.

Tymczasem siedzę sobie na balkonie naszego nowego mieszkania (w którym echo może ‘przemieszczać’ się bez przeszkód – czytaj jest zupełnie puste) i napawam się widokiem mojego stosiku książek. Dobrze że zima jest długa w tym kraju. Będzie czas na czytanie.

Ps A i Margaret Atwood się znalazła. Pełnia szczęścia. Ostatecznie pomysł z festynem nie był taki zły ;)