środa, 23 września 2009

Mała rozmowa o pogodzie...

Tak mi się skojarzyło z angielskim wyrażeniem small talk, stąd ten tytył. A dlaczego taki? Bo dziś moje przemyślenia niekulinarne i w najmniejszym stopniu nieintelektualne, czyli takie typiczne small talk.
Każda szanująca się (sic!) rozmowa brytyjska powinna zaczą się od rozważań meteorologicznych. Także na zachodzie bez zmian. Powróciły upały - noki, nie upały, ale zdecydowany wzrost temperatury w stosunku do tego, czego by się oczekiwało we wrześniu - a wraz z nimi letni nastrój zupełnie nie sprzyjający ciężkiej pracy u podstaw. Ale jakoś trzeba się z tym pogodzić ;) Tutaj. Problem pojawia się, gdy zbliża się wyjazd w północne regiony Europy, tzn. północne względem obecnego położenia :p Wyjaśniam. Otóż sandały zamieniam na kalosze i jadę do Amsterdam. Tak, tak, bynajmniej nie narzekam. Jestem w siódmym niebie i nie ma w tym stwierdzeniu ani szczypty ironii. Jednak obleciał mnie strach na myśl, że nie mam stosownych butów. A takowego odkrycia dokonałam w niedawnej przeszłości, choć pragnęłam wymazać je ze swojej podświadomości, rezultat jest taki, że teraz na gwałt okazały się potrzebne normalne buty. Peszek, jak to niektórzy mówią,
Tutaj dochodzimy do sedna mojej małej rozmowy o wszystkim i niczym, a mianowicie o tym, że dokonałam kolejnego odkrycia. Tym jednak razem ma ono bardziej brzemienne skutki. Otóż odkryłam, że kobieta, która ponoć zamieszkiwała moje JA albo zagineła, albo - co gorsze - wymarła śmiercią tragiczną. Albowiem oficjalnie mogę to powiedzieć: nie cierpię kupować butów! Co więcej ,w ogóle nie lubię kupować ciuchów i zawsze mnie zastanawiało dlaczego nikt nie wymyślił czegoś takiego jak ciuchy, które się nie znaszają - jest w ogóle takie słowo?Q? - i na dodatek potencjalnie jeszcze są odporne na wszelkie wpadki praniowe i temu podobne. Pomarzyć dobra rzecz. I tak zawsze, gdy dochodzi do momentu, że już nie mam co na grzbiet lub kopyto włożyć, jak opętana szukam czegoś, co mogło by zmienić tę niekorzystną sytuację. A wtedy jestem zła, bo nigdy nic nie ma, a mnie nie bawi chodzenie po sklepach i szukanie czegoś, bo będzie mialo chociaż znamiona wygody i użyteczności w tej gmatwaninie szmat ,jakie wieszają w co niektórych sklepach. No a że jeszxze zawsze mi szkoda wydawać pieniądze na ciuchy - książa wydaje się być bardziej pożyteczna, nieprawdaż?Q? - więc ostatecznie prowadzę walkę z wiatrakami. Gdy już zupełnie zrezygnowana nie jestem w stanie podnieść nogi ani ręki, by przekroczyć próg kolejnego sklepu, biorę co popadnie i udaję, że sprawa załatwiona. Po czym wracam do domu i już wiem, że za tę chwilę samozadowolenia, że dokonałam zakupu i mam co wdziać na siebie, sporo zapłacę - będę uprawiać polski sport narodowy, jakim jest marudzenie, przez parę dni, po czym rzucę rzecz w kąt i po raz kolejny przejrzę zawartość swojej skromnej garderoby. Na pewno coś da się jeszcze ponosić ;)
Z butami jest tak samo, a może nawet jeszcze gorzej, bo ciuch najwyżej będzie na mnie zwisał, albo się opinał, albo po prostu źle wyglądał, ale but musi być perfect, bo jeśli nie, to będzie bardzo bolało. Naprawdę! But musi być wygodny i nie zgadzam się z tekstami, że czasem trzeba pocierpieć, otóż, dziękuję postoję. Jeśli chłopiec chce mieć szpilki, to proszę bardzo, mogę mu nawet je kupić, jeśli tylko będzie je nosił. Nie rozumiem, dlaczego ja muszę się męczyć, a on może wygodnie?Q? no dobrze, czasem zakładam, nie szpilki, niech mnie o to nikt nie posądza, ale co bardziej kobiece buty, ale jeśli mam biegać po mieście, to muszę mieć wygodne buty przez duże W! I basta.
Dziś podjęłam się tego heroicznego wyczynu i pojechałam kupić buty. Wsiadłam w tramwaj i mówię sobie: Tam jest jeden fajny sklep, jeśli nie tam, to jedziesz bez butów. Kropka. Punto.Tramwaj jechał niemiłosiernie długo, jakby specjalnie chciał przedłużyć moje katusze. W końcu zajechał, wysiadam, żar się leje z nieba. Jakoś tak mi akurat wyszło robić zakupy o 1 po południu :s Nic, idę do sklepu, patrzę, hmm, całe ściany butów. Miodzio, tzn. że ja mam coś tutaj znaleść?Q? Chodzę od jedej półki do drugiej, te niby mogłyby być, ale w sumie nie, nie podobają mi się. Tamte są fajne, ale przemoknę w pierwszej ulewie i jeszcze przyjdzie mi spędzić pobyt w Amsterdamie w łóżku z grypą (hmm... tricky :o). Te nie, bo za kolorowe, tamte za bardzo otwarte. Chodzę między tymi półkami i ręce mi opadają. Chyba jestem za wybredna, albo nie wiem co. Już chciałam opuścić lokal ;), gdy ostatnim rzutem na taśmę dostrzegłam ten blask. Podchodzę, patrzę. Hmm, nie są dokładnie takie jakie chciałam, ale są czarne, pełne i nie z materiału. Oki, podejmuję szybką decyzję i gonię za sprzedawcą.Proszę o numer 39. Sprzedawca znika za drzwiami magazynu. Czekam, jedna chwila, dwie, trzy. Już zaczynam kreślić w głowie czarny scenariusz, że jadę do Amsterdamu bez butów i że zamiast zwiedzać zabytki, będę zwiedzać sklepy obuwnicze. Sprzedawca powraca z niewyraźną miną i mówi, że jest albo 38 albo 39,5 ale że mam spróbować. Hmm, mam wątpliwości, bo z reguły daję się ostatecznie naciągnąć na buty innego rozmiaru, że niby się dopasują, a potem niemal mumifikuję swoje stopy. Mówię ok, tylko dlatego, że chłopak się stara. Ten otwiera pudełko, a tam białe buty. Nasze spojrzenia się spotykają. Ja unoszę brwi - ten numer już nie przejdzie - a on zaczyna szczerzyć zęby w rozbrającym uśmiechów z typu UPS, zaraz poszukam właściwych. I poszedł, powrócił triumfalnie niczym zdobywca. Były czarne 39. Jednak da się :p. Wdziałam się w buty i stwierdziłam, że najgorzej nie wyglądają. Biorę  - mówię do sprzedawcy, a on uśmiecha się i ładnie pakuje buty. I wszyscy są happy. Pytanie tylko jak długo. No cóż, nie jest to najlepszy pomysl, by brać buty na wycieczkę ,ale cóż... przynajmniej je mam :o

W ramach akcji 'Niech będzie dziś chociaż coś dobrego', zrobiłam sobie genialną komosę po prowansalsku wg przepisu Montignaka. Aż trudno było mi się powstrzymać, by nie zjeść wszystkiego od razu. Dlatego też zdjęć brak, bo jakoś tak nie miałam głowy do robienia aranżacji. Może następnym razem.
To tyle na dziś. Odaję głos do studia.
Pozdrawiam_

czwartek, 17 września 2009

Włosko-polskie spotkanie z polsko-włoską pizzą



Zakładam, że jak powiem iż miałam tzw. stresa, mówiąc nieczysto po polskiemu ;), piekąc pizzę dla Włochów, to znajdę zrozumienie u szacownych czytelników. Także mówię: MIAŁA STRESA! Innymi słowy, mój przyjaciel Stres postanowił przyłączyć się do pieczenia i razem stawialismy czoła siłom nieprzyjaciela Drożdża.
A historia od początku wygląda mniej więcej tak, że już jakis czas temu bylismy na domowej pizzy u znajomego i ja się byłam tak co baczniej przyglądałam poczynaniom owego znajomego. Zachęcona tym, co zaobserwowałam, postanowiłam sama wypróbować tę tajemną sztukę, jaką jest pieczenie pizzy. I takem uczynił. Mój pierwszy raz :o obył się bez fanfar i pokazu sztucznych ogni. Pizza była zjadliwa, aczkolwiek pozostawiała wiele do życzenia. Potem przyszła kolejna próba i rodzina była zachwycona. Choć według mnie ciasto było trochę za grube. Koniec końców przyszedł dzień rewanżu i zaanonsowana została pizza night. Stres nie czekał długo, co to bym się nie czuła samotnie i dzielnie towarzyszył mi w przygotowaniach. Po czym okazało się, że z zaproszonych gosci nie pojawił się dokładnie nikt :( Nie żeby mnie nie lubili, lub nie chcieli spróbować pizzy. Tak się czasem układa. Ale co się odwlecze, to nie uciecze i podjęłam kolejną próbę zorganizowania pizza night - a to tam, stres intrygującym kompanem jest, przynoszącym pełnie wrażeń. I oto wczoraj odbyło się owe spotkanie. Przygotowania zaczęłam dosć wczesnie, bo chciałam mieć pewnosć, że ciasto będzie miała odpowiednią ilosć czasu na 'rozwój duchowy'. Rosło sobie i rosło, aż nawet w pewnym momencie się u znudziło w misce i zrobiło sobie wypad na kuchenny blat. Nie zmieniło to jednak faktu, że dobre było :D Bardzo dobre. Włosi przescigali się w zachwytach, aż mi głupio było, bo według mnie ciągle cos robię źle, bo ciasto jest trochę grube. Nie mniej jednak wieczór kulinarny należał do udanych. Nawet ciasto, które zrobiłam w przypływie wspaniałomyslnych uczuć wobec tych wszystki, co to o dietach mówią i tylko mówią, smakowało, choć nie było w nim ani grama mąki czy cukru ;)
A oto i przepis na ciasto na pizzę (w sumie wychodzą 4, choć może mogłoby wyjsć i 5):

Składniki:

1 kg mąki
600 ml ciepłej wody (choć mi starczyło mniej)
50 g swieżych drożdży
6 łyżek oliwy
30 g soli

Wyrabianie ciasta:
W szklance ciepłej wody rozpuscić drożdże (ja dodaję trochę cukru, szczyptę)i zostawić aż 'rusza' - byle by nie uciekły ;). W drugiej szklance ciepłej wody rozpuscić sól. Przesiać mąkę, zrobić zagłębienie, wlać rozczyn z drożdży, sól, oliwę i resztę ciepłej wody (może nie całej od razu. Jesli ciasto będzie za suche stopniowo dodawać, ale też żeby nie przedobrzyć). Zagniesć ciasto. Odstawić do wyrosnięcia (ja zostawiłam na 1,5 h, po czym jeszcze raz zagniotłam i zostawiłam na kolejną godzinę, choć teoretycznie nie ma takiej potrzeby).
Gdy ciasto ładnie wyrosnie, wyjąć z naczynia, czy gdziekolwiek ono wyrastało, podzielić na częsci, wg uznania, choć z tej ilosci ciasta to minimum 4 pizze o srednicy ok. 30 cm. Rozwałkować i powkładać na blachy do pizzy czy zwykłą blachę.
Jesli chodzi o 'farsz' to jak kto lubi, choć wiadomo, że włoska pizza powinna być z mozzarellą (a nie, nie daj Boże, zwykłym żółtym serem). Przed nałożeniem składników powinno się rozsmarować trochę oliwy na ciescie.
Ostatnim moim odkryciem w smaku pizzy jest pizza valtellinese, czyli pizza z typową szynką pochodzącą z Valtellina - bresaolą, rukolą i parmezanem (piecze się pizzę tylko z pomidorami i mozzarellą, a resztę składników nakłada już po upieczeniu). Miodzio. Polecam.

wtorek, 15 września 2009

Caffè, il mio caffè




Byłam dziś w księgarni. Niby ot tak wracając ze sklepu, postanowiłam wstąpić, że to prawie przez półmiasta to 'wracając ze sklepu' było, to już inna bajka. Ważne jest, że ostatecznie znalazłam się w księgarni i oczywiście udałam się do działu 'kulinaria', gdzie dostawałam spazmów jednego z drugim. Ale po kolei. Ostatnio przeczytałam na blogu u Liski o wspaniałej księgarnio-kawiarence-i-nie-wiadomo-co-jeszcze w Wiedniu i ... zamarzyłam się tam znaleść od razu. Raz, że wspaniałe miejsce jeśli chodzi o kulinaria, dwa, że ponoć dobrą kawę serwują. Że jednak od razu nie zadziałało, to nie pozostało mi nic innego jak przejść się do księgarniu za 'rogiem' (sic!). Była to jedna z molochów jakie tutaj mają, bez klimatu i bez kawiarni w środku. Co więcej, nie było nawet miejsca, by przycupnąć. Ale nie narzekałam, bo dział 'kulinaria' obszerny był. Pożądałam kawy, zarówno w postaci cieczy, jak i czarnych literek na białym tle. Od jakiegoś czasu szukam książki o kawie, ale nie takiej z kilkunastoma przepisami na napoje kawopochodze, kilku zdań o parzeniu kawy, dwa jej rodzaje i trzy zdjęcia młynków do kawy. Szukam czegoś z historią tego napoju, jak się znalazł w Europie i dlaczego stał się napojem numer jeden na świecie - chyba?Q? Innymi słowy czegoś konkretnego, bardziej 'dokumentalnego' niż seria ładnych zdjęć z paroma zdaniami opisu (aczkolwiek ładne zdjęcia filiżanek do kawy strasznie mnie pociągają ;p). Tak zatem zabrałam się za poszukiwanie. Dokładnie tego słowa należy użyć, bo okazuje się, że w kraju, gdzie kawę spożywa się hektolitrami, gdzie kawiarnie są na niemal każdym rogu i nikt nie wyobraża sobie życia bez tego czarnego wywaru, książek o nim jest niewiele. By nie powiedzieć, że jest to ilość znikoma. Tak więc stoję przed wielkim regałem, patrzę wino, wino, wino, wino (także książka z serii dla Dummies - w Polsce ładnie tłumaczonych na 'Bystrzaków'), pół regału książek o winie. Patrzę dalej alkohole, koktajle... niemalże płaczę i rwę włosy z głowy... czekolada - hmm, to też interesujący temat, ale o tym może kiedy indziej - gdy nagle wyłania się niczym z czeluści piekielnych diabelski napój. Wpadam w bardzo krótkotrawałą ekstazę, bo szybko robię rachunek i okazuje się, że książek jest dokładnie...4. Aha, myślę sobie, no dobrze, nie narzekaj ;p. Patrzę na ten niewielki zbiór i ręce mi opadają. Już wiem, że trzy z nich to książki, których na pewno nie kupię, bo mają kilkanaście przepisów, parę zdjęć i namiastki tekstu. Czwarta to, co innego. Jednak... nie ma rzeczy idealnych. Il completo libro del cafè przeraża formatem. Jest to album, ale większy niż taki typowy, bardzo nieporęczny, zdecydowanie nie nadaje się do czytania na kanapie, będąc wtulonym w poduszki, popijając kawę. Ale wszystko jest dla ludzi. Przeglądam zawartość. Jest dużo ładnych zdjęć, choć ilość tekstu nie powala. Jest trochę historii, faktów etc, parę przepisów, szczegółów i.... cena, która zniechęca. Nie mówię, że jest szokująco wysoka, bo ostateczenie jest to albumowe wydanie książki z wieloma zdjęciami, kredowym papierem i twardą okładką. Ale ja chciałabym za tę cenę trochę więcej treści. Niestety. Stoję wpatrzona w owe książki, po czym ponownie przebiegam regał wzrokiem w nadziei, że coś sie schowało przed moim wywiadem środowiskowym, że gdzieś są jeszcze inne pozycje na ten temat. Znajduję małą książeczkę zatytułowaną: Caffè'. Pensieri, parole e aromi. W pierwszech chwili nawet nie chcę po nią sięgnąć, bo zakładam niemal w punkcie, że nie zaskoczy mnie zawartością, co więcej rozczaruje i tyle będzie. Coś jednak mnie pcha, by chociaż rzucić okiem - jednym, by w razie czego zupełnie nie oślepnąć ;p. Przewracam karteczki tej mikro książeczki i ... podoba mi się. Choć nie ma tam rozdziału o historii, są wspaniałe zdjęcia, krótkie sentencje na temat kawy wypowiedziane/napisane przez znane postacie, anegdoty i niewielka ilość informacji co bardziej faktograficznej - wiecie ile kalorii ma espresso czyste, bez niczego? - i ... przepisy, ale nie takie zwykłe na kawę z bitą śmietaną czy mrożoną, ale na potrawy z kawą :D Miodzio, aż ślinka cieknie i tylko boli, bo P fanem kawy nie jest, więc pewnie nie będzie zachwycony takim menu. Mimo wszystko postanowiłam się bliżej zapoznać z tą pozycją i takim sposobem ląduje w moim koszyku. Ponieważ wyszłam tylko do sklepu, więc stwierdziłam, że powinnam się zbierać. Rzuciłam jeszcze tylko okiem na pozostałe półki z książkami kulinarnymi najróżniejszymi, podzielonymi na regiony, miasta, typy kuchni, typy jedzenia, przepisy babci, mnichów i innych władców kuchennych tasaków. Piękne zdjęcia, ładnie brzmiące nazwy, niektóre wydane w sposób imitujący starą książkę. Ahjo, chciałoby się jeszcze przez chwilę popatrzeć, zagłębić, pomarzyć. Pora jednak była wychodzić, więc zmusiłam swoją silną (sic!) wolę do działania - tzn. odłożenia tych książek, które jakimś bliżej nieokreślonym trafem znalazły się w moich rękach - i zwróciłam się ku wyjściu/kasie. Przechodząc jednak koło jednego stoiska zauważyłam, że pani ze sklepu pokazuje coś innej pani nie ze sklepu ;p i tak mało kulturalnie zerknęłam im przez ramię. Mym oczom ukazał się wielki napis Milano. Zaciekawiło mnie, tak wiem, byłam w drodze do wyjścia, ale ostatnio też chodzi za mną książka o Milanie, ale nie przewodnik, który mówi, że trzeba zobaczyć Duomo, Cenacolo i La Scalę, tylko coś bliższego ziemi, jakieś sekrety, legedny... historie z dreszczykiem. Także pozwoliłam sobie przystanąć obok pań i przynajmniej zapoznać się z tytułami książek na stole. Wszędzie Milan. Milan restauracje, Milan na fotografii, Milan i Navigli, Milan nocą... aż tu nagle patrzę... i oto była ona. To był właśnie ten moment. Ta chwila, kiedy wie się, że jest się na właściwym torze, że właśnie spełnia się marzenie, że to jest ten jedyny w swoim rodzaju moment. Leżała sobie grzecznie osaczona zabytkami, modą i innymi wynalazkami i aż prosiła, by ktoś ją dotknął, by ktoś ją chwycił w swoje dłonie i już nie wypuścił. Chciałam być tym kimś. Częściowo wyszło, ale po kolei. Książka miała tytuł Milano al cafè. I już wszystko jasne, prawda? Był to zbiór przeróżnych cząstek składowych życia kawiarnianego w Mediolanie. Historie sięgające XIX w. a może i wcześniej. Kopie oryginalnych zdjęć, reklam, szkice miasta, mapy stare z zaznaczonymi kawiarniami. Historia Mediolanu zapisana w kawie, czy też w kawiarnianym życiu. Cudo. Wpatrywałam się w tę książkę i nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że coś jednak jest nie tak. I było. Zaporowa cena. Spojrzałam na nią i w pierwszej chwili chciałam sobie powiedzieć: 'A co tam, raz się żyje!', ale ostatecznie przyszwędał się rozsądek - zawsze kiedy jest najmniej potrzebny - i odłożyłam książkę na miejsce, mimo jej prostestów i zapierania się rogami. Spojrzałam jeszcze na nią ostatni raz i ruszyłam do kasy.
Wracając do domu biłam się z myślami, jakby to zrobić, żeby jak najszybiej wejść w posiadanie tego cudu. I nic. Matematyka jest nieubłagana, więc pewnie trzeba będzie trochę poczekać i odłożyć pieniądze. Ale nic, wiem, że jest i już nie mogę się doczekać naszego pierwszego spotkania przy espresso :D

wtorek, 8 września 2009

Bez jaj, ale z wykałaczkami ...

Dwie rzeczy miały wczoraj miejsce. Żadna nie związana z gotowaniem. Ostatnio rzadko zaglądam do kuchni, jeszcze rzadziej do książek kucharskich, czy magazynów z przepiasami. Jakoś tak nie mam melodii, by już nie wspomnieć o apetycie. Za to miałam trochę czasu - dokładnie tyle ile potrzeba, by z Gdyni dojechać do Warszawy pociągiem i potem z Warszawy dolecieć do Mediolanu, na czytanie. Ponieważ 'Handlarza kawą' musiałam oddać do biblioteki :(, zabrałam się za czytanie kryminału Zygmunta Miłoszewskiego pt. 'Uwikłanie'. Przeczytałam gdzieś recenzję, że dobry, sprawnie napisany kryminał. Aczkolwiek fanem polskich kryminałów nie jestem, no dobrze, dla mnie mogłaby istnieć tylko Agatha Christie, a i tak nie brakowałoby mi książek do czytania, zachęcona recenzją i kilkoma artykułami tego pana, które kiedyś miałam możliwość zgłębić, postanowiłam spróbować. I... no właśnie... i co? Pomysłu i lekkoście pióra pan Miłoszewskiemu odmówić nie można. Faktycznie sprawnie napisany, dobrze się czyta, choć początek trochę się wlecze. Z humorem, tak opiewanym w recenzji, to już trochę gorzej. Nie przeczę, że go nie ma. Jest, aczkolwiek nie powala. Były momenty przezabawne, dobrze skonstruowane 'potyczki' słowne etc. Jednak jakby to powiedziała królowa Wiktoria 'We are not amused'. Tzn. ogólnie tak, nawet bardzo, bo kryminał kryminałem, ale ja znalazłam w tej książce coś zupełnie innego. A mianowicie - 'pogłębioną' psychologie (sic!) istoty płci męskiej. Tak, tak, czytałam niczym poradnik i może z tego powodu powinnam przeczytać jeszcze raz, a może nawet i więcej, bo ostatnio dużo się nad tym zastanawiam, a tutaj proszę - książka, która wykłada kawę na ławę. Wiadomo, napisał ją facet, ale właśnie z tego powodu, że to facecia perspektywa i to jeszcze momentami przerysowana - a może nie?Q? - wydaje się być niesamowicie cenna. Generalnie to niby wszystko jest wiadome. Nic nowego wymyślić się już nie da, kobiety i mężczyźni żyją ze sobą setki lat i jakoś się znoszą. Ale czy tak musi być? Czy nie mogłoby to współgrać bardziej harmonijnie? Pewnie nie, skoro to już tyle lat i ciągle jesteśmy na mniej więcej tym samym etapie. Ale interesujące jest spojrzeć na świat z faceciej perspektywy - tak doskonale oddanej w tej książce, moim skromnym zdaniem - i pozowlić sobie na refleksję. Pewnie dziwnie to brzmi w ustach osoby płci żeńskiej, ale ... cóż mogę na to poradzić, cenię wolność osobistą ponad wszystko. Ahjo, jeśli ktoś jest zainteresowany prawdami nieobjawionymi - tzn. oczywistymi oczywistościami - to polecam przeczytanie kryminał. Oczywiście pod warunkiem, że sam kryminał ktoś lubi, bo jakby nie było to jest głównym clue książki ;)

Druga rzecz, po tym jak przeczytałam książkę, to wypad do kina. Ostatnio rzadko bywam, co jest dość frustrujące momentami, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że kiedyś potrafiłam jeździć do kina raz w tygodniu. I niekoniecznie wynika to z braku czasu, częście z braku czegoś ciekawego na ekranie. W każdym bądź razie wybraliśmy się wczoraj do kina. Ja chciałam do kina, P chciał na ten film, bo że niby po angielsku. Oki mówię, choć fanem nie jestem. Fanem czego zapytacie. Ano Harrego Pottera ;) tak, tak. Może i jestem mogulem, czy jak to się tam oni nazywają, ale naprawdę nie przemawia do mnie ta seria. Z książki przeczytałam 3 strony - to było maksimum moich możliwości, przy kilku podejściach. Z filmów widziałam - jak na niefana to pewnie dużo - trzy pierwsze części, ale to głównie dlatego, że grał Alan Rickman, Gary Oldman i Kenneth Brannagh. Ale chciałam iść do kina, P też, więc poszliśmy. A wiecie, że te filmy są długie? Nawet bardzo ... długie. Nudziło mi się potwornie. Momentami żenujące, innymi po prostu nudne. Mało twórcze i jeszcze bardziej przez to nudne. Szczególnie sceny, które tak wyraźnie odnosiły się do wcześniejszych kreacji filmowych, które można by zaklasyfikować troszkę, jeśli nie znacznie, wyżej. Generlanie prawie spałam. Sądziłam, że to może ja jestem jakaś taka wybredna, zmanierowana, że wymagam czegoś innego od kina komercyjnego niż zwykłej zabawy. Okazało się, że z połowa sali spała. P też ;) hihihi. Po seansie spojrzeliśmy się z P na siebie wymownie i doszliśmy do wspólnego wniosku, że było n u d n o, bardzo!!!
Tyle mojego ukulturalniania się.
Pozdrawiam_

środa, 2 września 2009

...hmm...

Pada = pisanie.
Tak już chyba mam, że jak pogoda siada, to ja też... przed kompem i myślę, co by tutaj zmajstrować ;) Właśnie zrobiłam muffinki mocno czekoladowe dla dziadka na imieniny, pachnie w całym domu, a ze mnie jeszcze pot się leje, mimo że do kuchni mam daleko :P Mam nadzieje, że muffinki dotrwaja do popołudniowego spotkania z dziadkiem, a może uda się jeszcze jakieś zdjęcia zrobić.

Ostatnio nie bywałam aktywnie na blogu. P. przyjechał i więcej czasu spędzałam za kółkiem niż przed kompem lub piekarnikiem. Ale cóż, nie zawsze można tylko piec i jeść. Czasem trzeba ruszyć się i zobaczyć kawałek świata, tym bardziej że zaraz znowu będę w innym świecie i inne rzeczy będą na głowie. Także skorzystałam z okazji i zabrałam P. na wycieczkę w czasie - do Krzyżaków. Od jakiegoś czasu chodziła za mną wizyta u Wielkiego Mistrza, ale jakoś tak nie mogłam się zmobilizować. A teraz jeszcze była okazja specjalna - pierwsza jazda autostradą A1 (brzmi dumnie, czyż nie?Q?). Aby nie zaburzyć równowagi w tym co jest istotne, a co nie, oszczędzę Wam opisu moich wrażeń z przejażdżki tą najwspanialszą z dróg na Pomorzu. Powiem tylko, że Gustav śmigał, aż mu się lusterka trzęsły z radości ;), P. spał - wiadomo, dla niego to żadna atrakcja - a ja wsłuchana w piosnki dochodzące z odtwarzacza, marzyłam o podboju świata. No może nie od razu. Na początek zamek krzyżacki ;)
U Krzyżaków byłam... właśnie próbowałam sobie przypomnieć kiedy i aż zamarłam, bo toż to zeszły wiek był, by nie wspomnieć wieku mojego :p. Ale gorsze było chyba to, że z tej wizyty nie pamiętałam absolutnie NIC! Może jakiś bilobil czy coś trzeba zacząć brać, bo pamięć już nie ta. Z drugiej strony wszystko było nowe, odkrywcze i przez to ciekawsze. A jest co podziwiać. P. był pod wrażeniem :D Chodził, chodził i długo mielił w sobie tę myśl, to zdanie, które w końcu padło po paru godzinach i brzmiało: 'Jest naprawdę ogromny. Nie sądziłem, że będzie AŻ tak duży' - czyt. KOMPLEMENT! Nie żebym jakoś bardzo identyfikowała się z Krzyżakami, ale byłam dumna :D Wrażenia nie zepsuła nawet awaria prądu, która uniemożliwiła zobaczenie pewnych miejsc, czy też płacenia kartą kredytową :o - to taki przypominacz, że mimo wszystko jesteśmy na wschodznich obrzeżach EU ;)
Był także wypad do Sopotu, obowiązkowy spacer po molo i odwiedziny w Wedlu na deser czekoladowy... mniamiam (choć ilości czekolady nawet dla takich amatorów czekolady jak my była trudne do pochłonięcia).
Następny w kolejności był Park Słowiński i kąpiel w piaskach ;) Ponieważ pogoda dopisywała zrobiliśmy sobie spacerek w obie strony. A to skutkowało tym, że nasz apetyt rozrósł się do galaktycznych rozmiarów. A w Łebie - ku mojemu wielkimu zdumieniu - były pustki, więc mogliśmy sobie przebierać w knajpach i zdecydować się na coś co zaspokoi nasze puste żołądki. Wielkim zaskoczeniem było to, co znalazło się na naszych talerzach ;) A mianowicie - RYBY. Generalnie nie powinno nikogo dziwić, że będąc na morzem je się ryby. Bynajmniej, ale jeśli ma się parę dość ortodoksyjnych przeciwników wszelkiego pokarmu pochodzenia morskiego, fakt ten może zdumiewać. A może na starość (sic!) człek przestaje być takim ortodoksem ;) Także jedliśmy ryby, a potem wymarzone gofry. Historia gofrów jest prosta, bez większych namiętności, zdrad, morderstw czy innych intryg. Chcieliśmy zjeść gofry, już u Krzyżaków, ale okazało się to wyczynem na skalę opłynięcia świata na tratwie Kon-Tiki, a pewnie i to okazałoby się bardziej wykonalne niż dostanie gofrów w Malborku o godzinie 16.oo. Ale Łeba nas nie zawiodła, o nie, dostaliśmy gofry bez problemu, a dodatki były najróżniejsze. Jednak P jest konserwą, ja w sumie też, więc on miał - surprise surprise - z czekoladą, a ja skromniej z malinami ;).

I tyle. P już dawno jest z powrotem na rodzinnej ziemi, a ja ciągle gdzieś biegam, coś załatwiam, ostatnie rzeczy przed wyjazdem, jeszcze ostatnio wizyty, spotkania i formalności. I tylko wieczorem, gdy kładę się spać, myślę sobie, że trzeba napisać coś na blogu, pojawiają się myśli różne, pomysły - mówię sobie zapisz, bo zapomnisz, ale nie zapisuję ... - a potem w wolnej chwili przeglądam różne blogi i zaczytuję się w nich, obiecując w duchu, że się przyłożę i też coś napiszę... i nic... następnego dnia znowu biegam, coś załatwiam i nie mam czasu, bądź siły/weny. Ahjo, ... mam nadzieję, że wkrótce się trochę uspokoi. A w międzyczasie ... udało mi się wypożyczyć książkę 'Handlarz kawą' Davida Lissa... tylko nie wiem kiedy zdążę ją przeczytać :s
Oddaję głos do studia_

Uzupełnienie: muffiny mocno czekoladowe

Przepis na muffiny pochodzi z blogu Moje Wypieki . Trochę go zmodyfikowałam. Muffinki wyszły bardzo czekoladowe, choć jeśli ktoś jest amatorem słodkich wypieków, to musi dodać więcej cukru lub przynajmniej czekolada bądź chips czekoladowe muszą być słodkie (ja dodałam wersje z co najmniej 70% zawartością kakao).