piątek, 14 sierpnia 2009

Rabarbarowy sen


Mam wrażenie deja vu. Znowu wielkie marzenia, wielka idea i jeszcze większa nadzieja. Tym razem klapy nie ma, ale poczucie 'słodkiej' goryczy tkwi gdzieś na końcu języka. Ale zacznę od początku.

Na początku był słup, stary, dobry słup elektryczny, na który się wchodziło, gdy rodzice nie patrzyli, by poszerzyć swoje perspektywy. Że mogło to być niebezpieczne, o tym się nie myślało, gdy się miało kilka lat, że perspektywa była ograniczona przez szeregi bloków, szarych, bezbarwnych, bezpłciowych, też nie szkodziło. To był ten wielki świat. Wtedy też pojawił się rabarbar. Dziwne zielono-czerwone gałązki, które wykręcały buzię nie gorzej niż cytryna. Rabarbar był dziwolągiem, dlatego dużo czasu zajęło przekonanie się, że może być dobry. Musiał pojawić się kompot. Nie wiem jakiego podstępu użyła babcia, nie pamiętam. Wiem tylko, że kompot rabarbarowy był niebem w gębie. A może to wyidealizowany smak, bo rabarbar szybko zniknął z naszego menu. Stał się egzotyką, ale gorszego rodzaju. Zastąpiony przez owoce cytrusowe, banany etc. zatopił się w odmętach wspomnień z dzieciństwa. Powrócił jakiś czas temu, zupełnie znienacka, niezapowiedzianie. Ale z wielką siłą. I tylko smutek pojawiał się na twarzy, że sezon rabarbarowy mija, a ja nie miałam okazji tknąć nawet gałązki. Gdy przyjechałam do domu, sprawa wydawała się przesądzona. Nikt nie liczył, że uda się znaleźć rabarbar i z czasem nawet ja coraz mniej o nim wspominałam, zerkając tylko od czasu do czasu na stare posty na blogach i masochistycznie robiąc sobie apetyt. Aż pewnego dnia zupełnie przypadkiem znalazłam się na rynku (który normalnie jest mi nie po drodze) i ku mojemu wielkiemu zdziwieniu słyszę, jak ktoś się pyta 'po ile rabarbar?'. Własnym uszom nie wierzę. Nastawiam je dobrze - tak mi się przynajmniej wydaje - wsłuchuję się.,no dobrze, nazwijmy rzecz po imieniu - podsłuchuję i ... tak, pani odpowiada, że r a b a r b a r kosztuje x za kilogram. 'Let there be light' - jużem cała była w skowronkach, niemal gotowa, by odtańczyć taniec dziękczynny, rzucam szybko, że i ja i ja poproszę... i wtedy leci kubeł zimnej wody na mą głowę. Pani ekspedientka spojrzała na mnie wymownym spojrzeniem, które ugasiłoby największy pożar w buszu 'Nie ma!' Musiałam mieć boleśnie wymowny wyraz twarzy, bo dodała 'już'. Polały się łzy dżdżyste i rzęsiste. Świat stał się ponury, jakby nagle otoczyła nas wielka, czarna chmura. Ale szacowny rodzic, wielki optymista, rzekł, że pójdzie sprawdzić gdzie indziej. Po chwili wraca szczerząc zęby i mówi 'Dziś nie ma, ale na czwartek może być' i patrzy na mnie. Zapewne nie miałam najbardziej intelektualnego wyrazu twarzy, bo zapytał 'Chcesz rabarbar na czwartek?'. Pytanie! W taki oto sposób, mimo wielu przeciwności losu, łącznie z szalejącą ulewą, stałam się posiadaczem kilku wiązek rabarbaru. I dziś skoro świt zabrałam się za robienie ciasta. Miał być rabarbarowy paj. Wypatrzony jakiś czas temu na blogu Strawberries from Poland czekał na realizację.
Wniosek numer jeden: jeszcze wiele się muszę nauczyć. Wniosek numer dwa: cierpliwości, jeszcze wiele się muszę nauczyć. Wniosek numer trzy: nie od razu Rzym zbudowano, jest jeszcze wiele do zrobenia.
Standardowo rodzinie smakował. Nawet szacowny rodzic, co w tak nieoceniony sposób przyczynił się do tego, że w ogóle jest rabarbar, a który fanem ciast nie jest, a ciast kruchych już w ogóle, stwierdził , że cytuję 'ciasto jest git!' koniec cytatu. Tylko ja nie jestem do końca zadowolona. Ale to pierwsze podejście, do kolejnego sezonu się już przygotuję ;)

A oto i efekt w kilku odsłonach.

Idę robić kompot. Może chociaż to wyjdzie ;)
Ale tak już na marginesie muszę powiedzieć, że rabarbar genialny w smaku jest. Ot co i basta!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz