niedziela, 3 lipca 2011

urodzony 4 lipca...


Nie jestem lotnym uczniem. Pewne rzeczy docierają do mnie bardzo powoli. A może jestem po prostu uparta. W każdym bądź razie po raz kolejny okazało się, że czasem warto zmusić się do zrobienia czegoś, co nie do końca wydaje nam się atrakcyjne, bo w ostatecznym rozrachunku można zostać mile zaskoczonym. Ale do rzeczy.

Od kilku dni P. mówił o niedzielnym festynie organizowanym przez lokalną społeczność pewnego kraju zza oceanu, do którego to P. czuje wielką sympatię. Jako że ja sympatii takowej nie wykazuję, co więcej staram się unikać komentowania polityki, jaką prowadzi ten kraj, by nie wywoływać burzliwych debat, czy wręcz skandali, pomysł spędzenia niedzieli świętując najważniejszy dzień dla wspomnianego kraju nie wydawał mi się bardzo kuszący (TEN dzień jest co prawda jutro, ale impreza była dziś, a my jutro świętujemy urodziny, tego który urodził się 4 lipca ;p). Ostatecznie jednak poszliśmy. Nie mogę powiedzieć, że było fajnie. Oglądanie rzeszy ludzi obrzerających się żeberkami z grilla, hamburgerami, czy kolbami kukurdzy w takt piosenek śpiewanych do kotleta, nie należy do mojej ulubionej formy rozrywki. Krążyłam więc smętnie między stoiskami z jedzeniem, by w pewnym momencie dostrzec ‘wystawę’ klasyków automobilizmu zza oceanu. O samochodach wiem tyle, ile potrzeba, by je prowadzić. Czasem rozpoznaję markę, ale jak ktoś się pyta o więcej, to mówię, że mój ulubiony samochodu jest koloru butelkowej zieleni i najlepiej jeśli podpada pod kategorię jeep. Tyle. Jednak przyjrzałam się co dokładniej owym krążownikom szos, bo w sumie to ciekawe zjawisko i chyba po raz pierwszy w życiu widziałam tyle na raz i to jeszcze z bliska.


Ale ileż można oglądać auta. Wróciłam do przechadzania się po stoiskach aż tu nagle niespodziewajka. Przecieram oczy ze zdziwienia, bo oto przede mną stoisko z książkami. Rzucam się w jego kierunku i wnet dostrzegam plakat z napisem ‘paperback -10 kr., hardcover – 20 kr.’ Nie widziałam swojej twarzy, ale na pewno pojawił się na niej promienny uśmiech sygnalizujący niecne plany wejścia w posiadanie jakiegoś tomiszcza. Zaczęłam przeglądać zawartość pudeł, ot tak bez większego porządku, aż nagle pewne kobieta płaci za książkę. Rzucam oko ona tytuł i aż żołądek kurczy mi się w przypływie zazdrości – Margaret Atwood. Tytułu nie zdążyłam dojrzeć, ale nazwisko wystarczyło, żeby moje chaotyczne przerzucanie książek zmieniło się w systematyczne i poukładane oglądanie każdego egzemplarza w celu odnalezienia jakiejś perełki. I znalazłam, nawet nie jedną a dwie. Od dawna chodził za mną Chatwin – The Songlines oraz Capote – In cold blood. I proszę, jak na życzenia. Dodałam do tego jeszcze Gordimer July’s people, której co prawda nigdy nie czytałam, ale nazwisko przewijało się od czasu do czasu, więc postanowiłam się w końcu zapoznać bliżej. Ukontentowana moim zdobyczami, udałam się na poszukiwanie P. Jednak nie dawała mi spokoju Atwood. Może coś mi umknęło, może gdzieś tam leży jeszcze jakiś inny egzemplarz. Wróciłam do stoiska Biblioteki Kobiecego Klubu owego kraju i uśmiechnąwszy się do pani ‘za ladą’ rozpoczęłam kolejne przeszukiwanie. Nie wiem, jak to się stało, ale poprzednim razem umknął mi egzemplarz The good apprentice Iris Murdoch, teraz szybko znalazł drogę do mojej kolekcji zdobyczy. Żeby jednak szczęścia i nie było za mało pani ‘zza lady’ stwierdziła, że kupiłam tyle książek, że da mi większą siatkę i mogę brać, co chcę. Wpatruję się z niedowierzaniem… ‘naprawdę’ – mamroczę pod nosem. Ona potwierdza z rozbrajającym uśmiechem ‘Nie chcemy tego wozić z powrotem’. Nie musi powtarzać tego dwa razy. Rzucam się niczym narkoman po odwyku na widok ‘działki’ pakować do siatki to, co wydaje mi się warte przeczytania. O tak, jestem wybredna, bo choć darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby, to jednak nie biorę wszystkich książek jak leci. Wybrzydzam, bo mogę. Wspaniałe to uczucie. W ostatecznym rozrachunku wynoszę 11 książek. Niestety dwóch książek, które odłożyłam wcześniej, bo stwierdziłam, że nie mogę sobie tak pobłażać, mając w perspketywie zakupy do mieszkania, już nie było. Trudno.


Dziś rano rozmawialiśmy z P. o zakupie biblioteczki. Stwierdziłam, że na tym etapie nie jest to mebel absolutnie niezbędny, że są ważniejsze rzeczy. Teraz jednak chyba trzeba będzie rozważyć i biblioteczkę. Kieliszki albo kwiatki będą musiały poczekać na swoją turę.

Tymczasem siedzę sobie na balkonie naszego nowego mieszkania (w którym echo może ‘przemieszczać’ się bez przeszkód – czytaj jest zupełnie puste) i napawam się widokiem mojego stosiku książek. Dobrze że zima jest długa w tym kraju. Będzie czas na czytanie.

Ps A i Margaret Atwood się znalazła. Pełnia szczęścia. Ostatecznie pomysł z festynem nie był taki zły ;)

2 komentarze:

  1. Cieszę się, że z mieszkaniem wszystko się ułożyło, dach nad głową to podstawa :) Zachęcam do zainwestowani w biblioteczkę, gdyż książkom należy się godne miejsce, jak widzę zgromadzone przez ciebie tytuły, dostaję wypieków. Zwłaszcza Iris podziałała na mą wyobraźnię, znów mam ochotę przeczytać: "Morze, Morze", ale wiem, że mi nie wolno, aby nie męczyć wzroku. Niemniej cieszę się twoim szczęściem. Ps: Big tracki rodem z Road 66', ach jak ci zazdroszczę takich widoków, od dziecka mam słabość do tych gigantów, choć normalnie samochodów nie znoszę :P Pozdrawiam ciepło :) Miłej lektury :PP

    OdpowiedzUsuń
  2. O mieszkaniu miałam pisać, ale ostatnio tyle rzeczy było na głowie, że sama nie wiedziałam, w co ręce włożyć. Teraz się już trochę uspokoiło, na szczęście.
    Książki - sama sobie zazdroszczę heheheehe, a po dłuższym namyślę złoszczę się na siebie, że nie wzięłam ich więcej. Najwyżej by się okazało, że coś jest nie do czytania, ale cóż ... mądry Polak.
    Pozdrawiam ciepło z deszczowego Oslo

    OdpowiedzUsuń