sobota, 19 grudnia 2009
_Świąteczne rytuały_
czwartek, 17 grudnia 2009
Czekając na … Gwiazdkę ;)
środa, 9 grudnia 2009
Długa droga do domu…
Kiedyś w trakcie lotu zauważyłam pilota udającego się do toalety. Po pierwszym zdumieniu, uznałam, że to dobry znak. Nie wychodziłby chyba z kabiny, gdyby wszystko nie szło, a raczej leciało płynnie?Q? Gdy wczoraj pilot zaczął komunikat zdecydowanie za późno w trakcie lotu (wg rozkładu powinniśmy już lądować), a słowa płynące z głośników przypominały raczej rozsypaną mozaikę, uznałam, że to zdecydowanie niedobry znak. Pilot, jąkając się, wydukał kilka słów o złej widoczności, o gęstej mgle i o potencjalnym lądowaniu w Warszawie. Była dokładnie północ i zgodnie z rozkładem od 20 minut powinniśmy być w Gdańsku. Teoretycznie byliśmy. Zawieszeni gdzieś w chmurach, a raczej na bezchmurnym niebie, krążyliśmy wokół lotniska w Rębiechowie czekając aż łaskawa (sic!) mgła racz ustąpić, pozwalając nam wylądować. Pilot kończy komunikat. By nie było żadnych wątpliwości, stewardessa tłumaczy informację na polski. Tak, mówi, w tej chwili nie możemy wylądować, więc przez następne 30 minut będziemy krążyć nad lotniskiem, czekając na polepszenie warunków pogodowych. Nie jestem optymistą. Nie będę tego ukrywać, ale w tamtej chwili zmuszałam się do jak najbardziej pozytywnych myśli. Gdzieś czytałam, że jeśli będziemy o czymś intensywnie myśleć, to to się stanie. Byłam nawet gotowa wstać i zmusić wszystkich malkontentów, oj tak, ludzie wyrażają swoje emocje bez problemów ;), do odrobiny wiary w siły natury. Milczałam jednak. W głowie powtarzałam w kółko ‘lądujemy w Gdańsku’, ‘lądujemy w Gdańsku’. Dziewczyna obok mnie nie była tak pozytywnie nastawiona, wnioskowałam o tym najpierw z natężenie występowania słowa masakra w jej krótkich wypowiedziach, potem z samej wypowiedzi: ‘chyba się zabiję jak polecimy do Warszawy’. Hmm, naszła mnie myśl, czy aby warto nawet teoretyzować na ten temat i nieskromnie powiem, że zdecydowałam, że nie warto. Wyraziłam więc swoją opinię na głos i tak zaczęłyśmy rozmawiać. Słowo masakra zaczęło funkcjonować jako przecinek.
Nie trudno się domyślić, że moje prośby, czy raczej pozytywne myślenie okazały się nieskuteczne. Muszę sobie przypomnieć, gdzież to widziałam tę informację na temat skuteczności pozytywnego myślenia na akcje w rzeczywistości. Należy ją zweryfikować. Także ruszyły silniki pełną parą i nie było wątpliwości, mgła w Rębiechowie nie zamierzała odpuścić. Lecieliśmy do Wawy :s Stamtąd podstawionymi autobusami wracaliśmy do Gdańska. To była zdecydowanie długa noc. Dłuższa niż bym przypuszczała. A że minęło dość sporo czasu odkąd ostatni raz pokonywałam jakąś dłuższą trasę autobusem, to generalnie nockę miałam z głowy. Równanie było proste: kołysanie, kiepskie drogi i momentami za duża prędkość oznaczały, że spotkanie z Morfeuszem raczej się dziś nie odbędzie. A jeszcze jak na złość, jedyne audiobooki jakie miałam na ipodzie to ‘Opowieści niesamowite’ E.A. Poe. Jakże stosownie :p
Próg domu przekroczyłam niemal dokładnie o 9.oo Miałam być tak z 8 godziny wcześniej, ale to taki szczegół. W skm musiałam sobie powtarzać, że nie wolno mi zasnąć i nie chodziło nawet o to, że ktoś mógłby mnie okraść. Nie chciałam po prostu wylądować na bocznicy. W sumie to chce mi się spać. W południe może przespałam jakąś godzinę, ku wielkiemu zdumieniu mojej bratanicy, której to miejsce na kocyku na podłodze zajęłam :p Także myślę, że teraz nie byłby to za głupi pomysł by pójść spać. Trzeba odpocząć trochę. Tym bardziej że ostatnie parę dni spędziłam ganiając po Rzymie :o ale o tym może jutro.
Tyle na dziś. Dobranoc!
niedziela, 22 listopada 2009
Siete qui…
środa, 18 listopada 2009
Ciemność widzę...
Ostatnio tego drugiego mało, dlatego dopada mnie w najbardziej nieoczekiwanych momentach. Prześladuje. Czai się w zaułkach i czyha na niestosowną okazję. Może dlatego wczoraj nie wyszedł mi chleb :s, a dziś zupełnie opuściła mnie chęć na gotowanie. Do kolekcji nieszczęść i murphysmów można dołożyć zepsutą lodówkę, piekarnik, który stał się jeszcze większym indywidualistą, by nie powiedzieć, że przeszedł do podziemia i działa w alternatywie. I jeszcze żarówka w okapie się przepaliła. Jest ciemno. Wszędzie, z każdej strony, w każdym zakamarku i aż dziw bierze, że jeszcze kawę udaje mi się jako tako zwarzyć :p Ale pewnie i ta sie za raz skończy, a ja się nawet nie zorientuję.
Jutro można wstać trochę później. 6.30. Może nie będzie aż tak ciemno, możne brak żarówki nie będzie aż tak dostrzeglany. A może jeszcze wciąż będę na tyle zaspana, że nie będzie to miało najmniejszego znaczenia.
W piątek śpię do 8. Piątek jest za dwa dni. Damy radę!!!
poniedziałek, 19 października 2009
Niedzielne pobojowisko
Chciałam się zatrzymać na chwilę. Dotknąć jej, pomilczeć razem lub wdać się w rozmowę o sensie egzystencjalnym, o mistycyzmie Majmonidesa według Spinozy i absolucie Hegla lub o konieczności zakładania kasków ochronny podczas przechodzenie pod rusztowaniami. Jednak nie było czasu, bo pole bitwy, jakie powstało po moich działaniach, wymagało natychmiastowych działań resuscytacji krążeniowo-oddechowej. Sprzątanie ma w sobie coś z nemesis. Akt twórczy przywracający porządek i harmonię rzeczywistości nas otaczającej. Ogromna siła kształtowania tej rzeczywistości, formowania jej. Apoteoza ładu.
*Przepis na tiramisu:
(przepis pochodzi z książki 'Menu per dimagrire' M. Montignaka)
Składniki na porcje dla dwóch osób:
60 g biszkoptów typu Pavesini (nie wiem czy takowe się dostanie w Polsce, generalnie są to lżejsze, mniej kaloryczne biszkopty, nie takie typowe)
250 g ricotty light - ja nie dostałam akurat, więc użyłam zwykłej
40 g fruktozy
2 żółtka
180 ml kawy - w oryginale jest napisane ristretto, także musi być dość mocna
10 g kakao gorzkiego
Preparacja:
Żółtka wraz z fruktozą ubić mikserem, czy czymkolwiek macie pod ręką, na homogeniczną - uwielbiam to słowo, pojawia się często we włoskich przepisach ;) - masę.
Następnie dodać ricottę, zmiksować i przepuścić przez sito interrogacyjne. Choć samo sitko też wystarczy.
Przygotować kawe. Utopić w niej biszkopty - wystarczy chwila w przypadku biszkoptów typu Pavesini - i ułożyć jedną wartwę w miseczkach. Na biszkoptach ulożyć warstwę serowo-jajeczną, tak ze dwie łyżeczki, żeby zakryć biszkopty. Ułozyć kolejną warstwę topielców i przykryć resztą masy ricottowej.
Wierzch posypać kakao.
Wstawić do lodówki i ćwiczyć silną wolę przez co najmniej godzinę. Potem można sobie pofolgować.
** Myślę, że nie trzeba wyjaśniać do jakiego kultowego filmu to się odnosi ;p
sobota, 17 października 2009
Sobotni już nie do końca poranek_
Nie było mnie na blogu już lata świetlne. Aż wstyd się przyznać. Ostatno trochę jestem zajęta, a postanowiłam sobie, że Amsterdam opiszę co bardziej dokładnie i nie z biegu przede wszystkim. Dlatego leży i czeka na lepsze czasy, bo póki co są inne rzeczy, inne sprawy, które wymagają większej atencji niż wspomniany Amsterdam. Sama siebię za to ganię, bo być tak nie powinno, ale ostatecznie i tak wychodzi, że jest nie inaczej. Walczymy.
A potem patrzę na blogi, które obserwuję i znowu coś mnie zaczyna ściskać pod żebrami. Z gotowaniem też ostatnio za wiele nie mam wspólnego. Raczej tyle, by zaspokoić głód bez większych fajerwerków i innych ozdobników. A chodzi za mną chleb na przykład. Taki prawdziwy na zakwasie, ale jak każda nowa rzecz, trochę mnie przeraża pojęcie zakwasu, a może odpowiedzialność za kolejnego osobnika do wykarmienia ;) Także odkładam tę decyzję. Tłumaczę to faktem, że w Amsterdamie objadałam się chlebem, który zdecydowanie bardziej odpowiadan naszemu polskiemu, niż temu co się serwuje tutaj – choć Italia nie jest aż taka zła pod tym względem, tyle, że z chlebem razowym jest raczej krucho - dlatego też postanowiłam być na odwyku chlebowym przez czas jakiś. Choć ile można się tak umęczać?Q? A wczoraj był dzień chleba… <kontempluje>
Dziś też agenda wypełniona niemal po brzegi i czasu na jakieś spektakularne akcje brak. Dzień jest zdecydowanie za krótki, kawa zdecydowanie za słaba – ostatnio też ja próbuję ograniczać, bo Amsterdamie łala się strumieniami ;) – a krzesło po paru godzinach tak się wbija w tyłek, że nie pozostaje nic innego jak się ruszyć. A że za oknem słońce świeci, póki co, więc ciężko sobie odmówić choć krótkiego spaceru. Szczególnie jak się słucha, co się dzieje w Polsce, to aż nogi same się ‘obuwiają’ i ciągną na dwór do tych ostatnich podrygów lata, czy też może już wczesnej jesieni – tutaj :p
Pozdrawiam_
czwartek, 1 października 2009
I amsterdam
środa, 23 września 2009
Mała rozmowa o pogodzie...
czwartek, 17 września 2009
Włosko-polskie spotkanie z polsko-włoską pizzą

Składniki:
1 kg mąki
600 ml ciepłej wody (choć mi starczyło mniej)
50 g swieżych drożdży
6 łyżek oliwy
30 g soli
wtorek, 15 września 2009
Caffè, il mio caffè

wtorek, 8 września 2009
Bez jaj, ale z wykałaczkami ...
Druga rzecz, po tym jak przeczytałam książkę, to wypad do kina. Ostatnio rzadko bywam, co jest dość frustrujące momentami, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że kiedyś potrafiłam jeździć do kina raz w tygodniu. I niekoniecznie wynika to z braku czasu, częście z braku czegoś ciekawego na ekranie. W każdym bądź razie wybraliśmy się wczoraj do kina. Ja chciałam do kina, P chciał na ten film, bo że niby po angielsku. Oki mówię, choć fanem nie jestem. Fanem czego zapytacie. Ano Harrego Pottera ;) tak, tak. Może i jestem mogulem, czy jak to się tam oni nazywają, ale naprawdę nie przemawia do mnie ta seria. Z książki przeczytałam 3 strony - to było maksimum moich możliwości, przy kilku podejściach. Z filmów widziałam - jak na niefana to pewnie dużo - trzy pierwsze części, ale to głównie dlatego, że grał Alan Rickman, Gary Oldman i Kenneth Brannagh. Ale chciałam iść do kina, P też, więc poszliśmy. A wiecie, że te filmy są długie? Nawet bardzo ... długie. Nudziło mi się potwornie. Momentami żenujące, innymi po prostu nudne. Mało twórcze i jeszcze bardziej przez to nudne. Szczególnie sceny, które tak wyraźnie odnosiły się do wcześniejszych kreacji filmowych, które można by zaklasyfikować troszkę, jeśli nie znacznie, wyżej. Generlanie prawie spałam. Sądziłam, że to może ja jestem jakaś taka wybredna, zmanierowana, że wymagam czegoś innego od kina komercyjnego niż zwykłej zabawy. Okazało się, że z połowa sali spała. P też ;) hihihi. Po seansie spojrzeliśmy się z P na siebie wymownie i doszliśmy do wspólnego wniosku, że było n u d n o, bardzo!!!
Tyle mojego ukulturalniania się.
Pozdrawiam_
środa, 2 września 2009
...hmm...
Tak już chyba mam, że jak pogoda siada, to ja też... przed kompem i myślę, co by tutaj zmajstrować ;) Właśnie zrobiłam muffinki mocno czekoladowe dla dziadka na imieniny, pachnie w całym domu, a ze mnie jeszcze pot się leje, mimo że do kuchni mam daleko :P Mam nadzieje, że muffinki dotrwaja do popołudniowego spotkania z dziadkiem, a może uda się jeszcze jakieś zdjęcia zrobić.
Ostatnio nie bywałam aktywnie na blogu. P. przyjechał i więcej czasu spędzałam za kółkiem niż przed kompem lub piekarnikiem. Ale cóż, nie zawsze można tylko piec i jeść. Czasem trzeba ruszyć się i zobaczyć kawałek świata, tym bardziej że zaraz znowu będę w innym świecie i inne rzeczy będą na głowie. Także skorzystałam z okazji i zabrałam P. na wycieczkę w czasie - do Krzyżaków. Od jakiegoś czasu chodziła za mną wizyta u Wielkiego Mistrza, ale jakoś tak nie mogłam się zmobilizować. A teraz jeszcze była okazja specjalna - pierwsza jazda autostradą A1 (brzmi dumnie, czyż nie?Q?). Aby nie zaburzyć równowagi w tym co jest istotne, a co nie, oszczędzę Wam opisu moich wrażeń z przejażdżki tą najwspanialszą z dróg na Pomorzu. Powiem tylko, że Gustav śmigał, aż mu się lusterka trzęsły z radości ;), P. spał - wiadomo, dla niego to żadna atrakcja - a ja wsłuchana w piosnki dochodzące z odtwarzacza, marzyłam o podboju świata. No może nie od razu. Na początek zamek krzyżacki ;)
U Krzyżaków byłam... właśnie próbowałam sobie przypomnieć kiedy i aż zamarłam, bo toż to zeszły wiek był, by nie wspomnieć wieku mojego :p. Ale gorsze było chyba to, że z tej wizyty nie pamiętałam absolutnie NIC! Może jakiś bilobil czy coś trzeba zacząć brać, bo pamięć już nie ta. Z drugiej strony wszystko było nowe, odkrywcze i przez to ciekawsze. A jest co podziwiać. P. był pod wrażeniem :D Chodził, chodził i długo mielił w sobie tę myśl, to zdanie, które w końcu padło po paru godzinach i brzmiało: 'Jest naprawdę ogromny. Nie sądziłem, że będzie AŻ tak duży' - czyt. KOMPLEMENT! Nie żebym jakoś bardzo identyfikowała się z Krzyżakami, ale byłam dumna :D Wrażenia nie zepsuła nawet awaria prądu, która uniemożliwiła zobaczenie pewnych miejsc, czy też płacenia kartą kredytową :o - to taki przypominacz, że mimo wszystko jesteśmy na wschodznich obrzeżach EU ;)
Był także wypad do Sopotu, obowiązkowy spacer po molo i odwiedziny w Wedlu na deser czekoladowy... mniamiam (choć ilości czekolady nawet dla takich amatorów czekolady jak my była trudne do pochłonięcia).
Następny w kolejności był Park Słowiński i kąpiel w piaskach ;) Ponieważ pogoda dopisywała zrobiliśmy sobie spacerek w obie strony. A to skutkowało tym, że nasz apetyt rozrósł się do galaktycznych rozmiarów. A w Łebie - ku mojemu wielkimu zdumieniu - były pustki, więc mogliśmy sobie przebierać w knajpach i zdecydować się na coś co zaspokoi nasze puste żołądki. Wielkim zaskoczeniem było to, co znalazło się na naszych talerzach ;) A mianowicie - RYBY. Generalnie nie powinno nikogo dziwić, że będąc na morzem je się ryby. Bynajmniej, ale jeśli ma się parę dość ortodoksyjnych przeciwników wszelkiego pokarmu pochodzenia morskiego, fakt ten może zdumiewać. A może na starość (sic!) człek przestaje być takim ortodoksem ;) Także jedliśmy ryby, a potem wymarzone gofry. Historia gofrów jest prosta, bez większych namiętności, zdrad, morderstw czy innych intryg. Chcieliśmy zjeść gofry, już u Krzyżaków, ale okazało się to wyczynem na skalę opłynięcia świata na tratwie Kon-Tiki, a pewnie i to okazałoby się bardziej wykonalne niż dostanie gofrów w Malborku o godzinie 16.oo. Ale Łeba nas nie zawiodła, o nie, dostaliśmy gofry bez problemu, a dodatki były najróżniejsze. Jednak P jest konserwą, ja w sumie też, więc on miał - surprise surprise - z czekoladą, a ja skromniej z malinami ;).
I tyle. P już dawno jest z powrotem na rodzinnej ziemi, a ja ciągle gdzieś biegam, coś załatwiam, ostatnie rzeczy przed wyjazdem, jeszcze ostatnio wizyty, spotkania i formalności. I tylko wieczorem, gdy kładę się spać, myślę sobie, że trzeba napisać coś na blogu, pojawiają się myśli różne, pomysły - mówię sobie zapisz, bo zapomnisz, ale nie zapisuję ... - a potem w wolnej chwili przeglądam różne blogi i zaczytuję się w nich, obiecując w duchu, że się przyłożę i też coś napiszę... i nic... następnego dnia znowu biegam, coś załatwiam i nie mam czasu, bądź siły/weny. Ahjo, ... mam nadzieję, że wkrótce się trochę uspokoi. A w międzyczasie ... udało mi się wypożyczyć książkę 'Handlarz kawą' Davida Lissa... tylko nie wiem kiedy zdążę ją przeczytać :s
Oddaję głos do studia_
Uzupełnienie: muffiny mocno czekoladowe

piątek, 14 sierpnia 2009
Rabarbarowy sen

Na początku był słup, stary, dobry słup elektryczny, na który się wchodziło, gdy rodzice nie patrzyli, by poszerzyć swoje perspektywy. Że mogło to być niebezpieczne, o tym się nie myślało, gdy się miało kilka lat, że perspektywa była ograniczona przez szeregi bloków, szarych, bezbarwnych, bezpłciowych, też nie szkodziło. To był ten wielki świat. Wtedy też pojawił się rabarbar. Dziwne zielono-czerwone gałązki, które wykręcały buzię nie gorzej niż cytryna. Rabarbar był dziwolągiem, dlatego dużo czasu zajęło przekonanie się, że może być dobry. Musiał pojawić się kompot. Nie wiem jakiego podstępu użyła babcia, nie pamiętam. Wiem tylko, że kompot rabarbarowy był niebem w gębie. A może to wyidealizowany smak, bo rabarbar szybko zniknął z naszego menu. Stał się egzotyką, ale gorszego rodzaju. Zastąpiony przez owoce cytrusowe, banany etc. zatopił się w odmętach wspomnień z dzieciństwa. Powrócił jakiś czas temu, zupełnie znienacka, niezapowiedzianie. Ale z wielką siłą. I tylko smutek pojawiał się na twarzy, że sezon rabarbarowy mija, a ja nie miałam okazji tknąć nawet gałązki. Gdy przyjechałam do domu, sprawa wydawała się przesądzona. Nikt nie liczył, że uda się znaleźć rabarbar i z czasem nawet ja coraz mniej o nim wspominałam, zerkając tylko od czasu do czasu na stare posty na blogach i masochistycznie robiąc sobie apetyt. Aż pewnego dnia zupełnie przypadkiem znalazłam się na rynku (który normalnie jest mi nie po drodze) i ku mojemu wielkiemu zdziwieniu słyszę, jak ktoś się pyta 'po ile rabarbar?'. Własnym uszom nie wierzę. Nastawiam je dobrze - tak mi się przynajmniej wydaje - wsłuchuję się.,no dobrze, nazwijmy rzecz po imieniu - podsłuchuję i ... tak, pani odpowiada, że r a b a r b a r kosztuje x za kilogram. 'Let there be light' - jużem cała była w skowronkach, niemal gotowa, by odtańczyć taniec dziękczynny, rzucam szybko, że i ja i ja poproszę... i wtedy leci kubeł zimnej wody na mą głowę. Pani ekspedientka spojrzała na mnie wymownym spojrzeniem, które ugasiłoby największy pożar w buszu 'Nie ma!' Musiałam mieć boleśnie wymowny wyraz twarzy, bo dodała 'już'. Polały się łzy dżdżyste i rzęsiste. Świat stał się ponury, jakby nagle otoczyła nas wielka, czarna chmura. Ale szacowny rodzic, wielki optymista, rzekł, że pójdzie sprawdzić gdzie indziej. Po chwili wraca szczerząc zęby i mówi 'Dziś nie ma, ale na czwartek może być' i patrzy na mnie. Zapewne nie miałam najbardziej intelektualnego wyrazu twarzy, bo zapytał 'Chcesz rabarbar na czwartek?'. Pytanie! W taki oto sposób, mimo wielu przeciwności losu, łącznie z szalejącą ulewą, stałam się posiadaczem kilku wiązek rabarbaru. I dziś skoro świt zabrałam się za robienie ciasta. Miał być rabarbarowy paj. Wypatrzony jakiś czas temu na blogu Strawberries from Poland czekał na realizację.
Wniosek numer jeden: jeszcze wiele się muszę nauczyć. Wniosek numer dwa: cierpliwości, jeszcze wiele się muszę nauczyć. Wniosek numer trzy: nie od razu Rzym zbudowano, jest jeszcze wiele do zrobenia.
Standardowo rodzinie smakował. Nawet szacowny rodzic, co w tak nieoceniony sposób przyczynił się do tego, że w ogóle jest rabarbar, a który fanem ciast nie jest, a ciast kruchych już w ogóle, stwierdził , że cytuję 'ciasto jest git!' koniec cytatu. Tylko ja nie jestem do końca zadowolona. Ale to pierwsze podejście, do kolejnego sezonu się już przygotuję ;)
A oto i efekt w kilku odsłonach.

Ale tak już na marginesie muszę powiedzieć, że rabarbar genialny w smaku jest. Ot co i basta!
środa, 12 sierpnia 2009


To był ciąg dalszy szału malinowego - pierogi z malinami, dżem malinowo-porzeczkowy

Porcja dla 4 osób
Składniki:
1,2 kg cukinii
200 g sera feta
3 jajka
60 g parmezanu startego
oliwa z oliwek do smarowania formy
sól morska, pieprz
Kreacja:
Nastawić piekarnik na 160 st.
W dużym garnku zagotować wodę, posolić. Umyć cukinię, odkroić końcówki i włożyć do garnka i gotować ok. 5 minut. Zlać cukinię, pozostawić na sitku do odsączenia.
Ukroić kilka plasterków do dekoracji, resztę cukinii pokroić w kostkę i dobrze odsączyć (Jest to dość istotny element, gdyż cukinia ma bardzo dużo wody, jeśli się jej nie pozbędziemy, to zapiekanka będzie za płynna, aczkolwiek w smaku dobra ;P).
W dużej misce roztrzepać jajka, dodać rozgnieciony ser feta, parmezan (osobiście wolę potrawy o wyrazistym smaku, więc dodaję parmegiano regiano, ale grana padano może być też ;P). Całość posolić, popieprzyć i dobrze wymieszać. Jeśli się zmieści w misce, dodać cukinię. Jeśli nie można wymieszać już w formie (Formę najpierw wysmarować oliwą). Udekorować plasterkami cukinii.
Piec ok. 4o min. w temp ok 160 st. Aż powierzchnia zacznie się ładnie rumienić.
To danie może spokojnie zastępować ziemniaki, ryż czy makaron, albo stanowić dodatek, warzywo ;)

Kawa poranna, to 'przerośnięte' espresso z odrobiną mleka sojowego. A oto mało skomplikowany przepis na:
Kawę 'zachodzącego słońca' ;)
Składniki na trzy szklanki:
1,5 - 2 szklanki kawy (chodzi o kawę już zaparzoną i ostudzoną, najlepiej rozpuszczalna)
solidna garść (lub więcej wg uznania) kostek lodu
1/2 szklanki mleka (dodałam mleko sojowe waniliowe, ale zwykłe też może być)
ok. 1o orzechów laskowych
ok. 5 orzechów włoskich
cukier jeśli ktoś lubi słodką kawę
Kreacja:
Orzechy posiekać. Do blendera (oczywiście musi mieć opcję kruszenia lodu :o) wrzucić wszystkie składniki i zmiksować. Rozlać do szklanek. Można posypać czekoladą, orzechami lub dodać bitą śmietanę, jeśli ma być bardziej deserowo.
***
Właśnie zdałam sobie sprawę, że tych zdjęć za dużo nie ma :s - pech_
To tyle na dzisiaj. Pozdrawiam_
_Fettuccine con salsa bolognese_

Nie było makaronu razowego. Nie było też spaghetti, bo jak w sklepie dorwałam się do regałów z makaronem i zobaczyłam fettuccine, to byłam gotowa błagać na kolanach mą rodzicielkę, by zapomniała o spaghetti i zechciała zakupić ten makaron. Okazał się, że było to zbędne. Rodzicielka migiem przystała na propozycję, ku wielkiej uciesze rozpieszczonego dziecka ;) Potem okazało się, że także szacowny rodziciel był wielce zadowolony z wyboru :D
Także był makaron fettuccine z sosem bolognese. Taki najzwyklejszy przepis na sos, bez udziwnień, bo rodzina nie chciała eksperymentów. Ale czasem dobrze jest zjeść coś typicznego, najzwyklej prostego. A jak rodzina zadowolona to czegoż więcej chcieć ;)

_Cisza po burzy_
Wczoraj była burza. Przyszła nagle, trochę z zaskoczenia, nie trwała za długo, ale wystarczająco. Choć nie miałam możliwości bliżej się z nią zapoznać, świadomość, że była jest budująca - ileż można znieść upałów?Q? Była także bardziej abstrakcyjna burza, huragan, by nie powiedzieć tsunami. W kuchni. Ze mną w roli głównej. Jakoś tak się zawsze dzieje, że jak gotuję, to niczym na polu bitewnym, brudne garnki 'sieją się' gęsto, piętrzą się w każdym możliwym zakątku, chwiejąc się zagrożone upadkiem. Przerażające pobojowisko, które straszy ciężkimi do zmycia warstwami resztek jedzenia (nie żeby przypalonego, broń Boże ;P). Na czas posiłku zamykam kuchnię, nie pozwalam nikomu wchodzić. Potem zakasuję rękawy i ... niemal w transie wiodę świat kuchenny do oczyszczenia (sic!). Gdy zgaszam ostatnią lampkę (nie lubię dużych świateł, wolę kilka małych, choć może to niekoniecznie bardzo ekologiczne), czuję się spełniona. Rzucam ostatnie spojrzenie na to miejsce, gdzie jeszcze kilka chwil wcześniej walały się dowody braku mojego logistycznego podejścia do gotowania. Już nie pada. Stoję w drzwiach przez chwilę i napawam się porządkiem. Mogę odejść.
***
Pada :D - pomyślała w duchu. Baczy obserwator dostrzegłby błysk w jej oku. W jej głowie rodził się zapewne jakiś niecny plan :P
***
Cdn_
poniedziałek, 3 sierpnia 2009
Raspberry frenzy czyli malinowy szał
Kilka lat temu miałam okazję widzieć zachowanie pewnych osób, które, w wyniku swojego pochodzenia, nie były bliżej zapoznane z fenomenem pogodowym, znanym powszechnie jako śnieg. Ich zachowanie bynajmniej nie sugerowało, że coś z nimi jest nie w porządku. Jednak naszła mnie wtedy refleksja, że musi to być niezwykłe uczucie po raz pierwszy zobaczyć, ba, dotknąć śnieg. I tutaj jestem winna kolejnej zbrodni - zazdrości. No bo czyż nie jest to wspaniałe być świadomym swoich uczuć, swojego bytu, świata w chwili takiej jak ta, gdy dotykamy śniegu?Q? Osobiście nie pamiętam tego momentu z mojego życia. Urodzona prawie (robi różnice, wiem) zimą, musiałam mieć śnieg niemal w krwi. Choć nie zmienia to faktu, że wciąż cieszę się jak gwizdek, gdy spadnie najmniejsza odrobina śniegu (raz nawet padało w moje osobiste urodziny :D), jednak pozostaje pewien niedosyt związany z brakiem wspomnienia z odkrywania tajemnicy zmrożonych płatków lecących z nieba. Niedosyt, którego nie można zaspokoić nawet zapierającym dech w piersiach widokiem gór lodowych czy samego lodowca. Ale dlaczego o tym wspominam? Bo właśnie się czuję, jak osoba, która coś odkrywa. Choć nie jest to tak fascynujące zjawisko jak śnieg, to jednak wywołuje - mam taką nadzieję - podobne wrażenie. A moim odkryciem są właśnie MALINY. Może dziwić ten fakt, bo maliny w mych rodzinnych stronach występują powszechnie. Niemniej jednak w tym roku nastąpiła jakaś magiczna przemiana, jakby przełączono jakiś guzik w moim mózgu, zarządzono zmianę warty. Uwielbiane do tej pory truskawki ustąpiły miejsca malinom. I już nawet nie próbuję dojść dlaczego tak się stało. Może teorie, że człowiekowi zmienia się smak raz na kilka lat nie jest wcale taka bezzasadna, a może to po prostu doskonale się wpasowująca w konwencję systemowo-dramatycznych zmian kolejna odmianaw moim życiu? Jakkolwiek by nie było, mogłabym jeść maliny na śniadanie, obiad i kolację i pewnie ciągle nie było by przesytu. Ale ponieważ jestem osobą rozsądną (sic!) ograniczam się do niewielkich ilości na biszkopcie, w deserze jogurtowo-malinowym czy po prostu z 'koszyczka' ;) A dziś, a właściwie już wczoraj, zrobiłam konfiturę. O tym muszę napisać oddzielnego posta, bo to długa i kleista historia ;)
Wspaniałe to uczucie odkryć smak. Szkoda tylko, że niedługo pozostaniej po nim tylko mgliste wspomnienie...hmm... aczkolwiek temu można zaradzić!
środa, 29 lipca 2009
Idea ciasta


poniedziałek, 27 lipca 2009
Fettuccine con salsa di prosciutto
Do przepisu wprowadziłam pewne modyfikacje pod tytułem 'składników rzut na oko lub dwa'. Potem jeszcze nie do końca wzięłam pod uwagę fakt, że na opakowaniu przepis był na 4 osoby, a ja robiłam na dwie i efekt końcowy był jak następuje:
Składniki:
- makaron fettuccine dla tylu osób ile potrzeba ;)
- 150g szynki parmeńskiej - u mnie była to coppa i pancetta
- 40g parmezanu (według przepisu Parmigiano Reggiano, ale ja nie miałam, więc dodałam Padano)
- 150g śmietany gęstej - dałam na oko, lubię bardziej zwięzłe sosy
- 50g masła - u mnie zastąpione oliwą
- 2 łyżki koncentratu pomidorowego - u mnie salsa meksykańska, jest dość ostra, więc dodałam trochę mniej, jednocześnie nadaje potrawie ostrzejszego smaku ;)
- łyżeczka posiekanej pietruszki
- pół kostki rosołu
Kreacja:
- Ugotować makaron fettuccine według przepisu na opakowaniu.
- W międzyczasie na rozgrzanej w garnku oliwie, podsmażyć szynkę pokrojoną w cienki paski.
- Dodać 50g śmietany i wymieszać razem. Następnie doprawić rosołem, koncentratem pomidorowym lub salsa meksykańską, wymieszać i smażyć około 2 minuty.
- Pozostałą śmietanę wymieszać z parmezanem i odrobiną pietruszki i dodać do reszty składników.
- Dodać ugotowany makaron i podgrzewać chwilę czy dwie.
- Makaron podawać posypany pietruszką i parmezanem, jeśli ktoś bardzo lubi.
Teraz mogę z czystym sumieniem udać się do królestwa Morfeusza. Ostatnio nie najlepiej nam się układały nasze stosunki, może dziś zawrzemy rozejm. Bardzo by mi się przydał ;)
Dobranoc :D
P.S. Sos jest mniej więcej na 4 osoby, choć według mnie starczy na dobre dwie porcje.
Okazało się, że mama nie zaprosiła nas na obiad, bo miała rybę. A my rybjadaczami za bardzo nie jesteśmy. Także na obiad idziemy jutro. Będzie coś mięsnego biegającego-nie-pływającego ;o
...hmmm...
czwartek, 16 lipca 2009
Na sniadanie 'chleb ziemniaczany'
Ale teraz korzystajac z okazji chcialam tylko napisac, ze wlasnie wrocilismy ze sniadania. Sniadania serwuja tutaj obfite i choc nigdy nie zamowilam sobie tradycyjnego Irish breakfast - jakos wizja jakja sadzonego i kielbasek nie wspolgra z moim wyobrazeniem sniadania - to dzis postanowilam skorzystac z okazji i zamowilam sobie cos, o czym juz od jakiegos czasu myslalam. Otoz na sniadanie mialam Chleb z ziemniakow. Ciekawa co to wlasciwie jest, pelna zapalu i niemal padajac z glodu czekalam na ten z nog powalajacy potraw, jednoczesnie patrzac jak inni pochlaniaja Irish breakfast. I przyszedl. Chleb znaczy sie. Hmm, patrze na talerz i wlasnym oczom nie wierze :o Aha, mowie sobie po cichu - tlumaczenie na angielski to 'thank you' :P No coz, chleb ten okazal sie niczym innym jak naszymi plackami ziemniaczanymi, ktorych fanem nie jestem :s ale najwazniejsze, ze sprobowalam i teraz wiem z kim mam do czynienia. Troche ciezko mi tez na zoladku, bo taka dostawe tluszczu z samego rana malo ktory zoladek nieirlandzki przyjmie bez bolu, ale mam nadzieje, ze bedzie lepiej wkrotce.
Zbieram sie, bo w droge trza ruszac. Do napisania...
wtorek, 14 lipca 2009
_Telegram zza morza_
Irlandia jest genialna stop Zielona stop Czasem slonce czesciej deszcz stop Ale jeszcze blony miedzy palcami nie mamy stop Malo Guinnessa duzo Soda Bread stop B&B stop Ksiazka z irlandzkimi przepisami zakupiona stop jedziemy dalej stop napawajac sie widokami stop nawet jesli tylko przez mgle stop chmury stop
Do nastepnego dostepu do internetu stop
czwartek, 9 lipca 2009
Szał w trampkach i inne irlandzkie wertepy
A żeby nie było, że się obijam kulinarnie... to załączam zdjęcie z mojego dania lunchowego. Nie miałam za bardzo czasu na wielkiego gotowanie, a jednocześnie trzeba było opróżnić lodówkę, więc w ruch poszedł mikser i oczywiście mój ulubiony makaron. Sama radość. Sos muszę jeszcze dopracować, ale jak na improwizowaną wersję przeglądu tygodnia, to jestem z siebie zadowolona ;)
A oto i danie:

Makaron z sosem brokułowo-ogórkowo-jogurtowym :D
Przepis prosty, ale jak już wspomniałam wymaga dopracowania. Może jakieś sugestie?Q?
Ilość na dwie porcję:
-makaron dla dwóch osób - kto ile lubi i jaki lubi. Ja wykorzystałam makaron z pełnego przemiału, coś w stylu falbanek (musiałabym zerknąć co to za nazwa dokładnie)
-pół brokuła
-3/4 ogórka świeżego
-jogurt gęsty - ja użyłam greckiego
-przyprawy - jak kto lubi sól, pieprz i jakieś ekstrasy. Ja dodałam mieszankę Fit Knorra do twarożków, jajek i kefirów :D
-mozzarella
Sposób kreacji:
1. Makaron ugotować według przepisu.
2. Sos - brokuł podzielić na różyczki, ogórek na kawałki Wszystko wrzucić do miksera, dodać jogurt i przyprawy. Zmiksować.
3. Makaron przełożyć na talerz, polać sosem, posypać mozzarellą.
Tyle_
Mam nadzieję, że jeśli ktoś spróbuje to zrobić to podzieli się swoimi refleksjami, niezależnie od tego jakie one będą.
Oki. Wracam do bookowania. Pozdrawiam!