wtorek, 8 listopada 2011

Zbyt wiele słów. Za mało czasu. Zostają migawki uchwycone zanim ktoś przegoni.




Impreza. Dwie godziny snu. Autobus o 4 nad ranem. Lot o wschodzie słońca. Śniadanie z rodziną. A popołudniu plaża. Niedziela idealna ;)

niedziela, 16 października 2011

Miło w końcu pana poznać, panie Nansen

Kolejny wspaniały dzień, kolejne gonienie za słońcem. O dziwo tym razem to niedziela. Wyjątkowa!

Tym razem nadarzyła się okazja zobaczenia domu Nansena od środka. Polhogda, bo tak się nazywa posiadłość Nansena, obecnie jest we 'władaniu' Instytutu Nansena. Z tego względu nie można go zwiedzać. Jako że rok 2011 ogłoszono rokiem Nansena (150 rocznica urodzin) i Amundsena (100 rocznica zdobycia bieguna południowego), postanowiono udostępnić Polhogdę przez dwie niedziele dla publiczności. Dowiedziałam się o tym zupełnie przez przypadek. Jako to mówią - głupi ma szczęście ;) I 'głupek' był szczęśliwy. BARDZO!!!

Standardowo zamiast zbytecznych słów, parę obrazów :D


Grób Nansen. Bardzo prosty. Tylko z imieniem i nazwiskiem. Bez dat. Bez zbędnych ceregieli. Zaprojektowany przez syna Nansena.



Jesień w pełni.


W każdym jest coś z dziecka. Alexa bawiła się przednio...


Orkiestra podczas odsłaniania nowego pomnika Nansena w parku Fornebu.


A oto i Nansen w własnej (sic!) osobie.

niedziela, 9 października 2011

Sobota cz.2

Pojechaliśmy do Drobak, niewielkiego miasteczka godzinę drogi z Oslo. Sama trasa w dużej mierze wiodła przez obwodnicę, więc krajobrazy nie były zachwycające. Jednak w miarę zbliżania się do celu zaczęły pojawiać się małe mieściny, wąskie uliczki, fjord w oddali, pola. I najważniejsze - słońce. Według prognoz przedpołudnie miało być pochmurne, ale potem pełne słońce i błękitne niebo. Ku mojemu wielkiemu zdumieniu było dokładnie, jak przepowiedziano (sic!)



Nie obyło się bez małego co nieco. Przyjemna knajpka, ale obsługa typowo norweska ;) Muffinka była dobra, choć bardzo słodka, espresso standardowo przeciętne.



Zaskoczenie. Jabłka o tej porze roku na tej szerokości geograficznej? Aż chciało się zerwać choć jedno :p



Taaaa, to był zdecydowanie przyjemnny dzień :D

Sobota cz. 1

Zaczynam przejawiać objawy dłuższego pobytu na Północy. Podobnie jak Norwegowie, łapię każdą okazję, by choć na chwilę otulić się promykami słońca, szczególnie o tej porze roku, kiedy jest ich widocznie mniej. Problem polega na tym, że ostatnie niedziele nie obfitują nawet w namiastkę słonecznych promieni. Dlatego gdy wczoraj okazało się, że mam wolne, niemal w panicznym ataku rzuciłam się bez motyki za to na słońce. Wyrzuciłam P. z łóżka i pojechaliśmy ... oto parę fotek z dnia wczorajszego.







cdn.

czwartek, 6 października 2011

Wspomnienie lata

Ostatnio szukałam pewnego pliku. W tym morzu plików, które mam w dwóch komputerach można się pogubić, czytaj ja się pogubiłam. Już sama nie wiem, co gdzie jest. Ale czasem warto się zgubić, żeby znaleźć stare zdjęcia, zdania wyrwane z kontekstu.

Znalazłam zdjęcia z zeszłych wakacji, z wakacji sprzed dwóch lat. Zdjęcia zrobione gdzieś przy okazji, uchwycone przelotne chwile, o których już dawno zapomniałam. Po pierwszej fali entuzjazmu, przyszło załamujące tsunami. Jak ja to wszystko ogarnę? Mając jeszcze w perspektywie wszystkie zdjęcia z tegorocznych wakacji... zima będzie musiała być baaaaaaardzo długa.

Kilka zdjęć z ostatniej wizyty w domu.




Powroty do domu mają coś z magii. Im dłużej jestem z dala od domu, tym bardziej lubię wracać na stare, kaszubskie śmieci. A im więcej świata widzę, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że Kaszuby są genialne.

A pliku nie znalazłam :p

wtorek, 4 października 2011

Goniąc za zachodzącym słońcem



Nie zdążyłam. Chciałam zrobić zachód słońca. Słońce zaszło. Nie poczekało. Więc snułam się po opustoszałym parku... smętnie i bez natchnienia. Jutro zapowiadają słońce. Zobaczymy. Ostatnio (sic!) nie za bardzo się sprawdzają prognozy pogody.


czwartek, 29 września 2011

Idzie zima...


Poniekąd mamy już jesień. Poniekąd zbliża się zima. Poniekąd, bo dziś słońce grzało, jak w upalne lato. A mnie, wbrew warunkom zewnętrznym, naszła chęć na dżem gruszkowy. Znalazłam kiedyś przepis na jakimś blogu, nawet zrobiłam go zim z kilka temu, ale teraz nie mogłam go znowu znaleźć. Pamiętam tylko, że nie wyszedł jak trzeba, że za płynny, za słodki. Mimo wszystko chciałabym go ponownie zrobić. Hmm, szkoda, że pamiętać zawodną jest.

środa, 28 września 2011

O motylu i rewolucji

Ostatnio jedyną formą sztuki, z którą mam styczność (sic!) to sztuka wstawiania skoro świt i biegania na siłownię, gdzie oglądam, w trakcie wykonywania ćwiczeń oczywiście, intelektualną papkę reality show tudzież mecze piłkarskie. No cóż, można by powiedzieć, że bywa i tak, ale mimo wszystko głód sztuki chociażby przez średnio duże S z lat młodzieńczych gdzieś tli się i nieśmiało wydreptuje swoje ścieżki dostępowe. A potem przychodzi tydzień, jak ten, gdzie w poniedziałek byliśmy na Banff Mountain Film Festival (o którym można sobie poczytać tutaj), a dziś eksplozja intelektualności w postaci rumuńskiej wizji człowieka jako motyla z rewolucją rumuńską w tle.


O ile Banff Festival to pożywka dla spragnionych wrażeń dusz awanturniczo-przygodowych, o tyle spotkanie z rumuńskim pisarzem Mircea Cărtărescu, to już zupełnie inna liga. 




Przyznam się na samym początku - w życiu nie słyszałam tego nazwiska wcześniej. Co więcej, chyba nawet nigdy nie czytałam nic z literatury rumuńskiej. Fakt, że w ogóle się dowiedziałam o tym spotkaniu wynikał z bardzo prozaicznej przyczyny - nasz rumuński znajomy zapytał, czy by nas interesowało. Podniosłam nieśmiało rękę w górę. Na stronie Litteraturhuset stało napisane, że można go porównać do Prousta, Joyce'a, Kafki i Borgesa. Bez zastanowienia wysłałam smsa do znajomego z prośbą o zakupienie biletu także dla mej skromnej, by nie powiedzieć "ignoranckiej", osoby. 


Choć byłam na kilku spotkaniach autorskich, przeróżnych autorów, to jednak to przyznaję bez bicia zrobiło na mnie wrażenie. Siedziałam zasłuchana w słowa Cartarescu, które z mocnym akcentem rumuńskim, dźwięcznie malowały przeróżne obrazy w moim umyśle. Pan prowadzący spotkanie (na zdjęciu w jasnej koszuli) wydawał się być mocno poddenerwowany. Sam Cartarescu na początku sprawiał wrażenie maszyny, która musi się rozkręcić, jednak gdy już to zrobi, to kreuje świat tak fantastyczny, że wkładam duży wysiłek, by nie wybiec z sali i nie porwać jego książki i dać się pochłonąć (alternatywą było udanie się na nadbrzeże i opisanie własnego świat, jako że wydawało mi się to marną opcją, a książki w Litteraturhuset były tylko po norweski, więc ostatecznie zostałam na swoim miejscu). Pytania pana prowadzącego miały potencjał, ale wyartykułowane zakrawały na rzemieślniczo-akceptowany esej na temat literatury klasy B. Jednak odpowiedzi Cartarescu, bardzo świadome i paradoksalnie nigdy nie schodzące z tematu, "uświetniały" je, wprowadzały momentami nastrój niemal oniryczny (od razu przyszedł mi do głowy Schulz, muszę znowu po niego sięgnąć!). Spotkanie to zostało zorganizowane w związku z publikacją ostatniej części trylogii Orbitor w języku norweskim (jak się okazuje na próżno szukać wydania polskiego, nie tylko nie przetłumaczono całości, nie przetłumaczono nawet jednej części, ba z całej twórczości pana Cartarescu przetłumaczono dwie "książeczki":s) i ta też trylogia, logiczne, była głównym tematem. Jako że jest to powieść wielopłaszczyznowa z masą wątków, historii mniejszy lub większych (sam autor naliczył 40 historii, które barwnie przez dwa tomy rozpisywał, by później potrzebować spokoju zagwarantowanego stypendium w instytucie niemiecki w Stuttgarcie, by ukończyć tom trzeci), pytania i odpowiedzi przechodziły z jednego frontu na drugi, po czym na jeszcze inny, a to wszystko ubrane w dobrze opanowany, aczkolwiek wspomagany francuskim, włoskim i rumuńskim, angielski. Wyobraźcie sobie zatem ten językowy misz-masz opisujący świat, który jest boleśnie rzeczywisty, a jednak ma coś ze snów, z fantazji zrodzonych w wyniku doświadczeń życiowych budowanych na kanwie wydarzeń historycznych. Gdy Cartarescu mówi, że swoją bogatą wyobraźnię zawdzięcza swojej matce, która każdego ranka budziła się i mówiła "miałam sen" (mnie nasuwa się automatycznie pewne nazwisko, ale to już szczegół), gdy opowiada o swojej pierwszej wizycie za granicą, gdy pojechał do .... bagatela Nowego Jorku i robił zdjęcia w supermarkecie, jak ojciec komunista zabronił matce uczyć go o jakiejkolwiek religii i wiele innych historii, Cartarescu używa języka, który można by czytać, a nie słuchać. Słuchanie brzmi nienaturalnie, bo mało kto tak mówi. Ale mimo wszystko słuchanie było przyjemnością. Zgrzyt pojawiał się, gdy porównywał swoje książki, utwory, sposób swojej pracy do wielkich twórców kultury europejskiej (np. Mann, czy Bosch). Choć powtarzał za każdym razem, że to w celu wizualizacji, a nie podnoszenia się do rangi największych twórców, to jednak o skromności tego człowieka można by powiedzieć, że gdzieś zanikła. A może to po prostu ogromna wiara w moc swoich utworów i to, że to, co napisał ma niezaprzeczalną wartość. Koniec końców słuchałam jego słów i w głębi duszy zazdrościłam mu pewności siebie. Choć bardziej zazdrościłam mu tych obrazów, snów, zwrotów, które powstawały w jego głowie szybciej niż strzela karabin maszynowy. A najbardziej zazdrościłam mu tego motyla, uskrzydlonej duszy człowieka. 


Wróciłam do domu i od razu zasięgnęłam porady u wszechwiedzącego wujaszka Google'a. Okazuje się, że nie tylko po polsku nie można obcować z twórczością tego pana, ale nawet po angielsku nie jest to proste zadanie. Pozostaje zatem liczyć, że Cartarescu dostanie w najbliższym czasie Nobla i pojawi się przekład całej trylogii i może nawet więcej. Póki co nie będę nawet udawać, że się przymierzę do wersji norweskiej, choć szwedzka byłaby już bardziej kusząca. Cóż pozostaje czekać i liczyć na cud, a wtedy może się jeszcze okazać, że jest to nie do czytania... ale cóż... brzmi dumnie ;)

piątek, 23 września 2011

Koniec świata???

Wyobraźcie sobie dzień, a właściwie poranek, gdy podczas rytualnego włączania komputer (spójrzmy prawdzie w oczy, jest to jedna z pierwszych, u niektórych pierwsza czynność, jaką wykonują po przebudzeniu, wcześniej niż na przykład nastawienie wody na kawę ;p) zdajecie sobie sprawę, że coś nie działa. Zabieram wam to frakcję sekundy, by dojść do tego, co nie gra. Internet. Nie ma Internetu. Nie ma... świata??? Uświadomiłam sobie, że mam jeszcze resztki instynktu samozachowawczego, bo odsłoniłam rolety i ... wbrew temu, co by się mogło wydawać świat istniał. Na soczyście błękitnym niebie dumnie promieniało słońce. Zapowiadał się wspaniały dzień. Ale co z tym Internetem? Nie należę do tych, co bez Internetu nie przeżyją minuty. Mogę spokojnie obejść się bez wszechwiedzącego wujka Google i innych pociotków Microsoftu. Problem, że potrzebuję Internetu do pracy, ot taki mały zgrzyt, niemal niezauważalny detal. W sumie kto by się przejmował. Ano właśnie... wpatruję się więc w mojego towarzysza kompa i siłą perswazji próbuję go nakłonić do zrobienia czegoś, by ostatecznie Internet działał. Ten odwdzięcza się pogardliwym, jeszcze sennym spojrzeniem, jakby to niby on miał coś z tym wspólnego. Lituję się nad nim - czyż nie jestem miłosierna? Przechodzę do bardziej zaawansowanych działań. Naciskam guzik wyłącz na ruterze. Gasną światła, no dobrze, diody. Odliczam do dziesięciu i włączam ponowie. Czekam. Skądś to znam. Znowu czekam. I ... nic. Internetu jak nie było tak nie ma. Przyjmuję pozę osoby myślącej, intensywnie rozważającej problem natury niemal egzystencjalnej. Skoro nie ten guzik, to który? Innych nie ma. A zatem? Wtyczka. Wyłączam wtyczkę, wszystkie kabelki jakie się da. Robię coś na miarę Wielkiego Wybuchu i nie będę ukrywać, że zaczęły zapalać mi się lampki (szkoda, że nie te sygnalizujące połączenie z Internetem). Jak ja to wszystko potem poskładam? Peszek. Składam mimo wszystko, czując z jednej strony dumę z moich zdolności technicznych i rozpacz z ich nieskuteczności. Ostatnia deska ratunku... śpi. Patrzę na zegarek. Budzik P. jeszcze nie dzwonił, a nie chcę wyjść na rozhisteryzowaną panikarę, co to wieści koniec świata ("as we know it"). Zatem znowu czekam. Siadam na kanapie z kubkiem parującej kawy (ta, w międzyczasie zrobiłam sobie coś na wzmocnienie zdolności percepcyjnych) i czekam. Dzwoni budzik. Zgodnie z rytuałem, P. włącza snooze i śpi jeszcze z 10 minut. Jestem dzielna i czekam kolejne dziesięć minut, w międzyczasie rozważając strategię przekazania przerażających wieści. Mogę zatem wpaść do sypialni niemal z krzykiem, że nastąpił koniec świata, bo Internet nie działa. Mogę również, mówię do siebie, udawać, że nic się nie stało, otworzyć beznamiętnie drzwi do sypialni z tekstem typu: kochanie, czas wstawać, Internet nie działa, chcesz kawy. Dzwoni budzik. Idę do sypialni i otwieram drzwi. P śpi w najlepsze. Hmm, nic, jak trza to trza. Podchodzę jednak do sprawy taktycznie i mówię: "Cześć M..., działał ci Internet wczoraj w nocy?" P. obdarza mnie zaspanym spojrzeniem znad kołdry: ta, mruczy i przewraca się na drugi bok. "Acha, no to teraz nie działa" mówię i czekam na reakcję. Spod kołdry dolatuje mnie niewyraźne "wstaję". Po chwili wychodzi zaspany, każdy włos w inną stronę i jeszcze wciąż niedobudzony spogląda na ruter. Zaczyna mechanicznie od wyłączenia go. Nic nie daje, ale to już wiemy. Próbuje swoich mało wyrachowanych sztuczek specjalisty i nic. Jestem złośliwa i myślę sobie, że powinnam zmienić fach. Płacą mu niezłe pieniądze za rzeczy, które sama wymyśliłam. Do rozważenia! Ostatecznie patrzy na mnie i mówi, że nie działa - odkrycie sezonu - i że trzeba zadzwonić do providera. Grrr, na samą myśl robi mi się słabo. Nie mam za dobrego zdania na temat kompetencji osób siedzących po drugiej stronie telefonu. Ale co mogę zrobić, dzwonię. O dziwo dość szybko łączę się i miłī pan informuje mnie, gdzie się dodzwoniłam. Dziękuję, dobrze wiedzieć. Wyrzucam więc z siebie swoje lamenta i czekam. W słuchawce zapada cisza. Po chwili pan przemawia: "zatem masz (tutaj, jak wiadomo lub nie, wszyscy niemal są na ty) problem z połączeniem z Internetem". Wow, mam ochotę zapaść się pod ziemię i udawać, że szukam alternatywnej drogi do Indii tudzież Chin (przy wybieraniu połączenia trzeba zadeklarować z w jakiej kwestii się dzwoni - Internet press two - i czy chce się zgłosić problem techniczny press one - oh yes!). Po czym zaczyna się standardowo procedura weryfikacji kim jestem i jaki problem zgłaszam. Ostatecznie po pięciu minutach "rozmowy" pan mi mówi, że jest awaria w dzielnicy i że już technicy się tym zajmują. Ile potrwa nie potrafi powiedzieć, ale jeszcze dzisiaj Internet powinien być. Dziękuję, miłego dnia życzę. Grrrr. Rozważam alternatywy, jakie mam. Jeśli to problem z dzielnicą, to nawet kafejki Internetowe nie wchodzą w grę, tzn. te blisko. Pytanie, gdzie się kończy dzielnica. Z tego wszystko zrobiłam się głodna. Robię sobie śniadania i wtedy coś mnie ruszyło. P. sprawdza pocztę. Jest Internet? Patrzy się na mnie z rozbrajającym uśmiechem i mówi "kochanie, trochę technologii i jest wszystko". Połączył się za pomocą smartphone'a. Zabijam go wzorkiem i wracam do swojego śniadania. I tak nie chcę mieć smartphone'a. Wolę święty spokój. A brak Internetu nie jest tak zły. Nadrobię zaległości "w papierach". Albo wydłużę sobie przerwę kawową i poczytam książkę. Folguję sobie w myślach, jak to wykorzystam ten dar z niebios, gdy P. oznajmia najbardziej obojętnym tonem, że Internet wrócił. Czar prysł. Wraca szara rzeczywistość.

Marzę o poranku, kiedy nie będzie Internetu znowu. Tym razem nie zrobię nic, nie obudzę nikogo, a tym bardziej nie będę nigdzie dzwonić. Usiądę sobie na kanapie z książką i dobrą kawą i będę delektować się chwilą.

poniedziałek, 5 września 2011

Powroty

Wróciłam.

Pełna wrażeń, kart zapisanych zdjęciami i jeszcze większą ilością obrazów i chwil zapisanych w pamięci. Wiem, że tam byłam, bo w paszporcie dumnie puszą się wizy z pieczątkami wjazdu i wyjazdu. Ale ciągle nie wierzę. Nie dociera do mnie, gdzie byłam, co widziałam. Choć nogi moje stąpały po bezkresnych stepach mongolskich, wspinały się po Wielkim Murze Chińskim, czy moczyły się w Bajkale, to jednak, gdy patrzę na mapę nie wierzę, że tam byłam. W głowie układam słowa, by opowiedzieć o tym, co przeżyłam, ale gdy pada najprostsze pytanie... milczę. Nie wiem, co powiedzieć. Nie umiem tego opisać. Muszę to przetrawić.

Jeszcze wciąż nie obejrzałam zdjęć. Są jak puszka Pandory... gdy się za nie wezmę, zniknę na całą zimę :p ale może uda mi się znaleźć słowa, by ubrać tę wyprawę we właściwe emocje, kolory, dźwięki. Teraz jeszcze nie potrafię, jest jeszcze za wcześnie. Zatem należy uzbroić się w cierpliwość...

A może już wkrótce...

piątek, 5 sierpnia 2011

Na krańce świata...


I nadszedł długo wyczekiwany dzień. Blat stołu tonie pod morzem żółtych post-it'ów z zapiskami 'pro memoria', na kanapie gromadzę rzeczy, których warto (sic!) byłoby nie zapomnieć zabrać. Synchronizuję ipoda, pakuję kilka audiobooków, trochę muzyki klasycznej, sprzyjającej refleksji - będzie na nią duuuuuużo czasu.

Jedziemy. JEDZIEMY!!! Po długich bojach, walkach z biurokracją i załatwianiem formalności - jedziemy!!!

A gdzie? W ramach odpowiedzi umieszczam zdjęcie. A reszta... reszta po powrocie, przy założeniu, że będę w stanie. Zawsze sobie obiecuję, że napiszę, a potem... aż głupio.



A wczoraj wygraliśmy jeszcze kupony rabatowe do super księgarni podróżniczej... aż trudno było się oprzeć ;p

Pozdrawiam i do napisania po powrocie :D

niedziela, 31 lipca 2011

Słoneczna niedziela

Od kilku dni nawiedzają nas niemal tropikalne (jak na te szerokości geograficzne) upały. W ciągu dnia ciężko funkcjonować, dopiero wieczór przynosi chwile ochłody. Przechadzamy się po mieście. Parki są pełne piknikujących, rozbrzmiewa muzyka, smażą się hamburgery czy inne kolby kukurydzy. Życie toczy się normalnym rytmem, powoli, majestatycznie. Oprowadzamy znajomego po centrum. Gdy docieramy w okolice katedry, atmosfera się zmienia... przy najmniej dla mnie. Odgrodzony policyjnymi barierkami fragment ulicy tonie w różach, norweskich flagach, listach do tych, których już nie ma i maskotkach, przypominających o beztrosce, która została tak drastycznie przerwana.

Patrzę na ludzi, których robią sobie zdjęcia przy zniczach i nie wierzę własnym oczom. Czuję dyskomfort. Stoję przez chwilę niczym zamurowana, po czym szybko odchodzę. Może jestem dziwna, a może...


The show is over. You are dismissed!


Czy można czuć winę, że świeci słońce, że jest wspaniały dzień, którego Ci, których odeszli, nie mogą doświadczyć? :s

sobota, 23 lipca 2011

Dzień po...


Koszmar, z którego nie można się obudzić. 
Rozdzierający ból
Łzy, które nie chcą płynąć
I słońce, które mimo wszystko chciałoby się przedrzeć przez powłokę chmur
i przynieść promyk nadziei
...

piątek, 22 lipca 2011

Dzień, w którym runął mit...

Myślałam, że to burza. Przez ułamek sekundy, frakcje sekundy, bo gdy wyjrzałam przez okno nie wiele wskazywało na burzę. W przypływie konspiracyjnego usposobienia pozwoliłam sobie na chwilę rozpusty i  pomyślałam, że coś wybuchło - coś, by nie powiedzieć bomba. Potem pomyślałam, że może to gaz, albo, że coś wyburzają. W chwilę potem rozległa się syrena, potem kolejna i kolejna. Zdecydowanie za dużo, jak na mój gust. Mój horyzont jest jednak ograniczony i nie mogłam dostrzec nic podejrzanego, co wskazywało by na to, co właściwie się wydarzyło. Wtedy P. pisze do mnie z zapytaniem, czy już wróciłam do domu, czy wszystko jest ok. Trochę mnie zaskoczył tą troską, ostatecznie mówiłam, że idę tylko na pocztę. I wtedy podesłał mi link... norweski mit prysł. 

Na początku był chaos. Prawdziwy chaos, taki z masą porozrzucanego szkła, zdezorientowanych ludzi, krwi, krzyku i dymu. Potem stopniowo zaczęło się klarować, co się wydarzyło. Słowo bomba zostało wypowiedziane bardzo szybko, choć równie prędko zaczęło hamować zapędy zbyt szybkiego wskazywania winnego. Wiadomo było, że wybuch budynek, gdzie gabinet ma premier, kilka ministerstw, że równocześnie zniszczony został budynek VG, jednego z tabloidów norweskich. Premier nie był w swoim biurze w chwili wybuchu. Kto był? Wciąż nie wiadomo. Teraz wiadomo już, że są ofiary śmiertelne, że kilka osób jest ciężko rannych. Policja odgrodziła miejsce wybuchu, prosi o powrót o domu i nie używanie telefonów komórkowych.

W pierwszej chwili chciałam chwycić za aparat i biec na miejsca wybuchu. Po chwili namysłu zrezygnowałam z pomysłu na rzecz wiadomości w Internecie. Teraz patrzę w kierunku wybuchu, choć nic nie widzę, poza flagą powiewającą na zamku królewskim. Wciąż słychać syreny, latające nad miastem helikoptery. Właśnie powiedzieli, że zginęło 7 osób. I nie wiem, co mogę napisać. Myśli przestały składać się w sensowne zdania. Jest uczucie żalu, złości, ale też niedowierzania, kręcenia głową na znak, że to nie może się dziać naprawdę. W końcu w Norwegii jest 'nudno'. Tutaj nie dzieje się dokładnie nic! Jest spokój, piękne fiordy, mniej lub bardziej spokojne morze, góry, lasy i jeziora. Jest dystans do powszechnego wyścigu szczurów (choć to już chyba tylko pozory, ale powiedzmy, że z zewnątrz tak to wygląda), dzieci radośnie i beztrosko biegają po placach zabaw, a 17 maja rodzina królewska przez godziny macha z balkony zamkowego do zebranych przed zamkiem i przed telewizorami poddanych. Dziś jest niepokój, strach, ból. Dziś skończył się mit o brutalnym świecie, który nie dociera do Norwegii. Dziś wdarł się on i dał o sobie znać w makabryczny sposób. Dziś Oslo i cała Norwegia nie zaśnie spokojnym snem. Zacznie się zadawanie pytań i szukanie odpowiedzi. Trzeba pokazać, że to incydent, że Norwegia jest bezpieczna, że można kontynuować, jak wcześniej szczęśliwy żywot w pięknym, bogatym nordyckim świecie. Trzeba przegonić czarne chmury, które zawisły nad krajem. Przede wszystkim trzeba potwierdzić wiarę, że żyjemy w najlepszym ze światów, że jeszcze on istnieje!

Dziwne... ucichły mewy... jakby oddały niebo tym, którzy go teraz tak potrzebują. Śledzę wzrokiem przelatujący helikopter...w oddali rozbrzmiewa syrena. Czuję dziwne mrowienie w palcach. Dźwięk przejeżdżającego tramwaju daje namiastkę poczucia, że życie toczy się swoim normalnym rytmem. 

Nie mam swoich zdjęć zatem umieszczam jedno nieswoje... 
 z tej strony: http://nationalpostnews.files.wordpress.com/2011/07/oslo.jpg?w=620 

[*]

niedziela, 17 lipca 2011

Niedzielna zbrodnia w jednym akcie

Pada. Nie, wróć, leje się z nieba wiadrami od samego rana. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że jest środek lipca. I nie ma perspektywy na szybką poprawę. Może dlatego popełniłam dziś zbrodnię, choć po cichu liczę, że ofiara przeżyje, co więcej będzie tryskać energią, albo lepiej pomidorami.

Nie wspominałam o tym, że kilka dni przed przeprowadzką nasza dziarska mikro gromadka powiększyła się o jednego osobnika. Choć ogrodnik ze mnie żaden, w przypływie nieuzasadnionego entuzjazmu przygarnęłam kikuta pomidora w pudełku po jogurcie. Biedak się trochę nacierpiał, więc zaraz po przeprowadzce dostał ładną, nową doniczkę i świeżą ziemię (barwne opowieści, jak kupowałam tę ziemię i patyk do przytrzymania roślinki pozostawię bez komentarza, by zachować jeszcze resztki godności chociażby w wirtualnym świecie). I miał się licho. Tzn. wg mnie licho, bo jakoś taki obwisły był, mało energiczny. Wtedy udałam się na poszukiwania informacji do wszechwiedzącego Google'a i dowiedziałam się, że pomidory potrzebują dużą doniczkę (jeśli w takowej są hodowane) i lubią być często podlewane. Pędem rzuciłam się do sklepu po większą doniczkę i od razu zabrałam się do pracy. I rósł sobie, choć mnie się wydawało, że nie tak znowu specjalnie dobrze wygląda. I znowu udałam się po radę do wszechwiedzącego wujka Google'a i okazało się, że hodowanie pomidora to wcale nie taka prosta rzecz, że to ciężka praca u podstaw (liście na dole trzeba obrywać ;p) i że rezultat, szczególnie w przypadku takiej ciemnoty jak ja, nie koniecznie musi zaowocować. Zatem wzięłam się za pielęgnację tego przybytku, najpierw przestudiowawszy zdjęcia pokazujące co i jak się usuwa. W ruch poszły także nożyce... i ucięłam mojemu pomidorowi 'skrzydła'... a miała takie wielkie aspiracje. Chciał być duży niczym sekwoja. I teraz czekam. Przyglądam mu się bacznie. Jakoś taki marny mi się wydaje 'chłopak'. Ale to może tylko szok pourazowy, może jak się już z niego otrząśnie, to i jakimś zalążkiem pomidora sypnie... marzenia ściętej głowy (sic!).

W ramach akcji pocieszania - nie wiem bardziej kogo - upiekłam muffiny czekoladowe. Czy pomidory lubią muffiny czekoladowe?

 Pomidor był na dworze, ale jakoś tak chwiał się pod nadmiarem wody i wiatru, więc wzięłam biedaka do środka :s (to zdjęcie nie jest bynajmniej nieobrócone, on taki właśnie zwisły jest :s)

Życzę miłego niedzielnego wieczoru.
D!


PS Jako niedoświadczony ogrodnik zapewne przedstawiłam tutaj zbiór największych herezji, jakie można popełnić w stosunku do rośliny. Jeśli ktoś jest w posiadaniu wiedzy, jak należy się z takim okazem obchodzi, wszelkie uwagi, komentarze i krytyki dzielnie przyjmę :o

niedziela, 10 lipca 2011

Śniadanie mistrzów

Od kilku dnia na przemian pada i świeci słońce. Pogoda zupełnie nieletnia, zniechęca do siedzenia na zewnątrz (odkąd mamy balkon łapię każdy promień słońca). Najchętniej 'goszczę' się więc na naszej nowej sofie z kubkiem gorącej kawy i jeśli czas pozwala z książką lub gazetą. Pewnie z powodu pogody też śniadania ostatnio u mnie zimowe. A od jakiegoś czasu chodziły za mną pancakesy. I znalazłam takie niemal idealne, z razowej mąki, tylko czasu rano nigdy nie było. Postanowiłam zrobić je na niedzielne śniadanie, kiedy okoliczności są bardziej sprzyjające. Kiedy wczoraj przygotowywałam się mentalnie do dzisiejszego śniadania, odkryłam 'placuszki owsiane' na blogu Foodhaven i wszystko stało się jasne. TO BYŁO TO!. Po niewielkich modyfikacjach (zamiana mleka na napój owsiany, dodanie także jagód do kilku ostatnich placków) ... uraczyłam się śniadaniem mistrzów. Usiadłam do stołu (mamy już takowy) zadowolona z efektu mojej pracy (wdzięczna za przepis) i delektowałam się zarówno placuszkami, jak i chwilą.
przed


po

A w ramach głodu intelektualnego (albo i nie do końca intelektualnego ;p) pożarłam dziś książkę Karin Fossum Black seconds. Przyznam się bez bicia, miałam potrzebę przeczytania dobrego kryminału, oderwania się i zrelaksowania, co paradoksalnie uzyskuję czytając kryminały. I nie zawiodłam się. Jest to sprawnie napisany kryminał, choć na początku trudno mi było się przestawić na to, że jest to tłumaczenie na angielski - z reguły unikam takich kombinacji, tzn. jeśli możliwe to czytam oryginał, jeśli nie, czytam po polsku - ale potem szło sprawnie i nawet to, że właściwie od początku się domyślałam co, jak i z czym, to mimo wszystko ostatnie 40 stron czytałam z wielkim skupieniem i napięciem, jakbym chciała krzyczeć, że to ten, że to tak było, bo ileż można zadawać pytań i ileż można milczeć. Jednym słowem dobre rzemiosło na niedzielny poranek.

Tyle :D

niedziela, 3 lipca 2011

urodzony 4 lipca...


Nie jestem lotnym uczniem. Pewne rzeczy docierają do mnie bardzo powoli. A może jestem po prostu uparta. W każdym bądź razie po raz kolejny okazało się, że czasem warto zmusić się do zrobienia czegoś, co nie do końca wydaje nam się atrakcyjne, bo w ostatecznym rozrachunku można zostać mile zaskoczonym. Ale do rzeczy.

Od kilku dni P. mówił o niedzielnym festynie organizowanym przez lokalną społeczność pewnego kraju zza oceanu, do którego to P. czuje wielką sympatię. Jako że ja sympatii takowej nie wykazuję, co więcej staram się unikać komentowania polityki, jaką prowadzi ten kraj, by nie wywoływać burzliwych debat, czy wręcz skandali, pomysł spędzenia niedzieli świętując najważniejszy dzień dla wspomnianego kraju nie wydawał mi się bardzo kuszący (TEN dzień jest co prawda jutro, ale impreza była dziś, a my jutro świętujemy urodziny, tego który urodził się 4 lipca ;p). Ostatecznie jednak poszliśmy. Nie mogę powiedzieć, że było fajnie. Oglądanie rzeszy ludzi obrzerających się żeberkami z grilla, hamburgerami, czy kolbami kukurdzy w takt piosenek śpiewanych do kotleta, nie należy do mojej ulubionej formy rozrywki. Krążyłam więc smętnie między stoiskami z jedzeniem, by w pewnym momencie dostrzec ‘wystawę’ klasyków automobilizmu zza oceanu. O samochodach wiem tyle, ile potrzeba, by je prowadzić. Czasem rozpoznaję markę, ale jak ktoś się pyta o więcej, to mówię, że mój ulubiony samochodu jest koloru butelkowej zieleni i najlepiej jeśli podpada pod kategorię jeep. Tyle. Jednak przyjrzałam się co dokładniej owym krążownikom szos, bo w sumie to ciekawe zjawisko i chyba po raz pierwszy w życiu widziałam tyle na raz i to jeszcze z bliska.


Ale ileż można oglądać auta. Wróciłam do przechadzania się po stoiskach aż tu nagle niespodziewajka. Przecieram oczy ze zdziwienia, bo oto przede mną stoisko z książkami. Rzucam się w jego kierunku i wnet dostrzegam plakat z napisem ‘paperback -10 kr., hardcover – 20 kr.’ Nie widziałam swojej twarzy, ale na pewno pojawił się na niej promienny uśmiech sygnalizujący niecne plany wejścia w posiadanie jakiegoś tomiszcza. Zaczęłam przeglądać zawartość pudeł, ot tak bez większego porządku, aż nagle pewne kobieta płaci za książkę. Rzucam oko ona tytuł i aż żołądek kurczy mi się w przypływie zazdrości – Margaret Atwood. Tytułu nie zdążyłam dojrzeć, ale nazwisko wystarczyło, żeby moje chaotyczne przerzucanie książek zmieniło się w systematyczne i poukładane oglądanie każdego egzemplarza w celu odnalezienia jakiejś perełki. I znalazłam, nawet nie jedną a dwie. Od dawna chodził za mną Chatwin – The Songlines oraz Capote – In cold blood. I proszę, jak na życzenia. Dodałam do tego jeszcze Gordimer July’s people, której co prawda nigdy nie czytałam, ale nazwisko przewijało się od czasu do czasu, więc postanowiłam się w końcu zapoznać bliżej. Ukontentowana moim zdobyczami, udałam się na poszukiwanie P. Jednak nie dawała mi spokoju Atwood. Może coś mi umknęło, może gdzieś tam leży jeszcze jakiś inny egzemplarz. Wróciłam do stoiska Biblioteki Kobiecego Klubu owego kraju i uśmiechnąwszy się do pani ‘za ladą’ rozpoczęłam kolejne przeszukiwanie. Nie wiem, jak to się stało, ale poprzednim razem umknął mi egzemplarz The good apprentice Iris Murdoch, teraz szybko znalazł drogę do mojej kolekcji zdobyczy. Żeby jednak szczęścia i nie było za mało pani ‘zza lady’ stwierdziła, że kupiłam tyle książek, że da mi większą siatkę i mogę brać, co chcę. Wpatruję się z niedowierzaniem… ‘naprawdę’ – mamroczę pod nosem. Ona potwierdza z rozbrajającym uśmiechem ‘Nie chcemy tego wozić z powrotem’. Nie musi powtarzać tego dwa razy. Rzucam się niczym narkoman po odwyku na widok ‘działki’ pakować do siatki to, co wydaje mi się warte przeczytania. O tak, jestem wybredna, bo choć darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby, to jednak nie biorę wszystkich książek jak leci. Wybrzydzam, bo mogę. Wspaniałe to uczucie. W ostatecznym rozrachunku wynoszę 11 książek. Niestety dwóch książek, które odłożyłam wcześniej, bo stwierdziłam, że nie mogę sobie tak pobłażać, mając w perspketywie zakupy do mieszkania, już nie było. Trudno.


Dziś rano rozmawialiśmy z P. o zakupie biblioteczki. Stwierdziłam, że na tym etapie nie jest to mebel absolutnie niezbędny, że są ważniejsze rzeczy. Teraz jednak chyba trzeba będzie rozważyć i biblioteczkę. Kieliszki albo kwiatki będą musiały poczekać na swoją turę.

Tymczasem siedzę sobie na balkonie naszego nowego mieszkania (w którym echo może ‘przemieszczać’ się bez przeszkód – czytaj jest zupełnie puste) i napawam się widokiem mojego stosiku książek. Dobrze że zima jest długa w tym kraju. Będzie czas na czytanie.

Ps A i Margaret Atwood się znalazła. Pełnia szczęścia. Ostatecznie pomysł z festynem nie był taki zły ;)

wtorek, 21 czerwca 2011

Miejsce na Ziemi

Tymczasowość nie sprzyja mojemu zdrowiu psychicznemu, nie bardziej niż stabilizacja. Ta schizofrenia sprawia, że szukanie swojego miejsca na Ziemi, jakkolwiek pompatycznie to brzmi, staje się zbiorem paradoksów, z których jednak trudno się śmiać. Tak, szukamy mieszkania. Szukamy już od jakiegoś czasu. Niespodziewaliśmy się jednak, że zadanie to może okazać się tak problematyczne. Wiedzieliśmy, że ten dzień nadejdzie, ale chyba trochę przesadziliśmy z hurraoptymizmem. Przeglądając wcześniej ogłoszenia, uznaliśmy, że jest w czym wybierać, że wystarczy napisać/zadzwonić, umówić się na oglądanie i tyle. Kubeł zimnej wody może być bardzo bolesny, szczególnie gdy perspektywa wylądowania na bruku zbliża się nieubłaganie. Niby jest lato i noce nie są już takie zimne, ale kto chciałby testować możliwości swojego organizmu nad norweskim fiordem?

Pierwsza rzecz z rana – komputer, internet, finn.no i najnowsze ogłoszenia dla Oslo. W czasie, gdy ładuje się mapa z mieszkaniami, robię kawę. Otwieram kolejne okna w przeglądarce i wiem, że dziś będzie kiepski poranek. Od wczorajszej nocy pojawiło się jedno ogłoszenie. Przeglądam zatem kolejno mieszkania w okolicy, może wcześniej coś mi umknęło, może coś się zmieniło. Łudzę się. Wysyłam linki do P. Cisza. Po chwili mail zwrotny, że odpisał ktośtam, że już wynajęto mieszkanie. To i tak sukces, bo wielu nie fatyguje się, żeby napisać to jedno zdanie. Czekam. Patrzę na zegarek i myślę o kolejnej kawie. Za wcześnie, za szybko. W takim tempie do południa będę już po trzech kawach, a to dobrze nie wróży. Zabieram się do pracy, choć z koncentracją ciężko. Wracam na finn.no i ogladam zdjęcia mieszkań. Ludzie mają różne gusta. Myślę, że można by zrobić ciekawe badania socjologiczno-lingistyczne na podstawie ogłoszeń z mieszkaniami do wynajęcia (sprzedaży, jeden werk). ‘Piękne mieszkanie dwupokojowe w centrum miasta, blisko do sklepów, restauracji. Piękna okolica’. To takie raczej typowe ogłoszenie, co ciekawsze mają określenia gustowne, szykowne tudzież słowo wytrych – flott. Na zdjęciach zaś widać nieposprzątany blat kuchenny, ubrania porozrzucane po łóżku, wiszące na ścianie – to było dość oryginalne :p – czy też kubły z farbami na środku salonu. Czasem zdjęcia są ciemne, nieostre, często zrobione przez profesjonalistów z ładną aranżacją, po czym jest napisane, że mieszkanie zostanie wynajęte bez umeblowania. Dziś rano zaś znalazłam zdjęcia eleganckiego mieszkania, gdzie było około 10 zdjęć elementów dekoracji – lamkpa nocna ładnie podświetlająca bukiet kwiatów, duże zbliżenie boazerii, firanek, dekoracyjnej figurki. Z samego mieszkania, układu właściwie nic. Ale jest to mieszkanie eleganckie w centrum miasta. Zatem przyglądam się zdjęciom i próbuję odgadnąć, kto może w nim mieszkać, kim jest właściciel, jaką ma historię do opowiedzenia.

Został nam tydzień. Wydawać by się mogło, że to wystarczająco by wynająć mieszkanie, w końcu potrzeba wybrać ogłoszenie, umówić się na wizytę, zdecydować i się przeprowadzić. W teorii. W praktyce robi się castingi, czeka ze dwa tygodnie, bo wszyscy mają prawo zobaczyć mieszkanie (czyżby???). Trzeba czekać. Męczy mnie czekanie, bo czas leci, a interesujących ofert nie przybywa. Zatem liczę na panią z jednego kompleksu mieszkaniowego, która przestała się do nas odzywać, po tym jak wysłaliśmy jej potrzebne dokumenty. Mam nadzieję, że jej milczenie jest dobrym znakiem.

W chwilach przerwy (sic!) mebluję w głowie mieszkanie. Ustawiam łóżko, którego nie mamy, szafki nocne (też nie mamy), sofę, stół. Aranżuję te wszystkie meble, których nie mamy. Pomarzyć dobra rzecz. Więc marzę… a poznana w weekend wenezuelska Norweżka pomaga mi w tym. Po raz kolejny nieoceniony okazuje się finn.no, gdzie ludzie dają ogłoszenia rzeczy, których chcą się pozbyć, nie sprzedać, tylko oddać. Alexa mówi, że niemal całe mieszkanie tak urządziła i z rozbrajającym uśmiechem wskazuje na szafkę, którą wystarczyło tylko odmalować, miseczki, talerze, kubki, które wyglądają jak nowe. Jak tylko uporamy się z mieszkaniem, poranki będę spędzać na finn.no, ale już w znacznie bardziej relaksującej atmosferze… chyba że przyjedzie mi te poranki spędzać nad fiordem, w towarzystwie skrzeczących mew, walczącyc o każdy kawałek chleba. Zakładam, że internetu mewy nie mają, bo i po co :p