sobota, 19 grudnia 2009

_Świąteczne rytuały_

Jaka jest pierwsza rzecz, która Wam przychodzi na myśl, gdy słyszycie słowo ‘święta’? Mnie kojarzy się ono przede wszystkim z rytuałem. Są oczywiście świąteczne zapachy, wspomnienia, obrazy, kolory czy uczucia. Jednak dla mnie najpierw pojawia się słowo rytuał. Moje rytuały nie są jednak typowymi, albo przynajmniej tak mi się wydaje. Bo nie myślę o tradycyjnych porządkowaniach, pieczeniu pierników – u mnie w domu tego się nie praktykuje :s – czy wywieszaniu światełek. Myślę o tych wszystkich rzeczach, bez których nie mogę rozpocząć wigilijnej kolacji. Ja, osobiście, przez nikogo nie zmuszana. Tak już mam.
Pierwszą rzeczą, jaka musi zaistnieć to usłyszenie piosenki Johna Lenona ‘War is over’. I nie mogę włożyć po prostu płyty do odtwarzacza i posłuchać jej, o nie! Z tego względu nawet nie posiadam płyty z ową piosenką, choć kilka razy mnie korciło. Piosenkę tą muszę usłyszeć w radio, w sklepie. Musi być w całości, także nierzadko przystaję na chwilę, niezależnie gdzie jestem, by mieć pewność, że uda mi się wysłuchać całego utworu. Uwielbiam go. Z uwagi na fakt, że jest on dość, by nie powiedzieć bardzo, popularny, nigdy mi się jeszcze nie zdarzyło by nie zrealizować owego rytuału. Choć kiedyś usłyszałam go dopiero w Wigilię ;)
Ubieranie choinki. Niby sztampa, tradycja, oczywista oczywistość. Zgadza się. Jako najmłodszemu członkowi rodziny, choć już nie, ale najmłodszy wciąż nie jest w stanie sam się tym zająć, przypada mi ten niewątpliwy zaszczyt jakim jest strojenie choinki. I tutaj mamy rytuałów dwa. Po pierwsze musi być odpowiednia oprawa muzyczna. I nie mówię tutaj o Lenonie. Bynajmniej. Może wstyd się przyznać, ale to zwyczaj/rytuał jeszcze z czasów, gdym słuchała muzyki nie za wysokich lotów, czyli potocznie zwanej POPem :p Otóż ubieranie choinki może mieć miejsce tylko wtedy, gdy leci świąteczne płyta Hansonów ‘Snowed in’. Jak dla mnie jest genialna, trochę melancholijna, ale też bardzo żywiołowa i ma moje ulubione piosenki świąteczne (aczkolwiek nie z naszego kręgu kulturowego – ah ta amerykanizacji :p). W tym roku wpadłam w panikę, bo płyta się zapodziała, a dzień ubierania choinki zbliżał się wielkimi krokami. Komunikat specjalny: dziś o świcie odnaleziona została, pod stosami starych gazet, płyta. Ogłasza się iż akt dekorowania choinki można uroczyście zacząć! I wszyscy się cieszyli. Szczególnie najmłodszy członek rodziny – nie ja, ten co to nic jeszcze nie może zrobić :p. A drugi rytuał to sam sposób ubierania choinki. Nie wiem, co Wy preferujecie, ale ja gustuję w prostocie, by nie użyć słowa asceza. Moja rodzicielka natomiast postrzega choinkę w dosłownym tego słowa znaczeniu – ma być choinką! Jako że dom i choinka należą do rodzicielki, ja tylko sprzątam :p Tzn. ubieram po swojemu, przychodzi rodzicielka, poprawia, ja kiwam głową, pomagam zawiesić łańcuchy i światełka. Wszyscy są happy. Żyć, nie umierać :p
Rytuał numer trzy, albo i cztery. Kartki świąteczne. Niby to samo, tradycja, standard, choć może i już nie taki znowu standard, bo ostatnio zdałam sobie sprawę, że kartki świąteczne jeśli dostaję, to od jakiś organizacji, ale nie od znajomych etc (od nich w formie elektronicznej :o). W każdym bądź razie ja wysyłam kartki tradycyjne, albo raczej rytualnie je kupuje, potem nie mogę znaleźć adresu, więc nie wysyłam, albo wysyłam za późno :s Wtedy jest mi wstyd, ale nie chcę mieć w domu kolekcji niewysłanych kartek, bo wtedy czułabym się jeszcze gorzej. W tym roku udało mi się już wysłać kilka kartek. Jedna standardowo jeszcze czeka na wysłanie. Znalazłam adres, więc wyślę zaraz w poniedziałek. Nie łudzę się, że dojdzie na święta (bo za granicę ma dojść), ale może chociaż jeszcze w tym roku?Q?
Jak już wspomniałam, nie pieczemy pierników, ale za to robimy faszerowane grzyby. Niby nic, ale stało się to pewnego rodzaju rodzinnym przedsięwzięciem na skalę masową. W szczycie naszego przetwórstwa, czy raczej manufaktury, potrafiliśmy obrobić z 12 kg pieczarek. Jednak po paru latach powiedziałam basta i teraz robimy mniej – tylko 7 kg :p Ale dlaczego rytuał? Bo tak ostatecznie nie mogę się zbuntować i powiedzieć, że w tym roku pieczarek nie będzie. Czegoś by mi brakowało, albo raczej miałabym czegoś za dużo (czasu :p – przygotowanie i pieczenie pieczarek to tak mniej więcej z półtora dnia :p). I w ogóle, to jak mieć święta bez zupy grzybowej. Także siedzę w dzień przed Wigilią w kuchni i przygotowuję pieczarki. Dodatkowo muszę ich jeszcze dzielnie bronić, bo rodzina koczuje pod drzwiami kuchni i gdy tylko pierwsze pieczarki zejdą z ‘taśmy’, przychodzi z widelcami w ręce  i szerokim uśmiechem. Ale ja jestem wredna :p nie dostaną dopóki nie będzie przynajmniej połowy gotowej :p hihihihihihihi. Taki to rytuał :p
Kiedyś miałam także taki poświąteczny rytuał. Uwielbiałam oglądać Kevina (wiecie tego samego w domu i NY). Od kilku lat jednak już go nie oglądam – ileż można. Jednak w tym roku wpadłam na inny pomysł. O tak, jako osoba uciekająca przed rutyną, wymyślam sobie nad wyraz wiele rytuałów (tudzież zachowań rytualnych :p). Ale ostatnio czytałam, że to normalne :o W każdym bądź razie, ostatnio miałam okazję obejrzeć najnowszą wersję ‘Opowieści wigilijnej’. Ze zgrozą stwierdziłam, że właściwie nie pamiętałam historii. Tzn. wiedziałam, że jest Ebenezer Scrooge i że nie lubi świąt etc. Ale jakoś tak szczegóły mi umknęły. Z miłą chęcią obejrzałam więc sobie najnowsze dziecko Zemeckisa, szczególnie, że okazało się iż gra tam Gary Oldman ;) Sam film podobał mi się, choć uważam, że dla dzieci może być trochę przerażający (to nie tylko moje wnioski, przytaczam refleksje dwóch mam rozmawiających w toalecie po seansie :p). Fajnie zrobiony, dobrze zagrany, przyjemna muzyka i sama historia… trochę jak odkrycie. Po wyjściu z kina, stwierdziłam, że należałoby przypomnieć sobie oryginał. Niestety okazało się, że w domu nie ma tej książki, a do biblioteki jakoś mi ostatnio nie po drodze. Jednak w ramach akcji świątecznych pomyślałam sobie, że to będzie mój nowy rytuał :D Czytanie ‘Opowieści wigilijnej’ :D Szczerze powiem, że czasami tęsknię do tych czasów… kiedy czytało się ‘Opowieść wigilijną’ czy generalnie tego typu książki. Myślę, że święta to właśnie taki czas, kiedy warto przystanąć na chwilę i odszukać prawdziwej magii świąt, gdziekolwiek nie miałaby się ona znajdować. Czas, by wyjrzeć przez okno i zobaczyć biały puch, a nie przeszkadzający śnieg, by usiąść z kubkiem gorącej herbaty/czekolady po ciężkim dniu pracy i rozmarzyć się bez ograniczeń, by nie narzekać , nie wkurzać się, nie smucić. Jak kiedyś, gdy się było dzieckiem i czekało na pierwszą gwiazdkę na niebie. To jest dokładnie ta chwila!
Przy tej okazji, chciałabym już teraz życzyć wszystkim  wspaniałych Świąt! Z magią pierwszej gwiazdki, Dickensem, wspaniałymi piernikami, z tymi, którzy są dla nas najważniejsi!
Wesołych Świąt!!!

p.s. a post to mi wyszedł na kilometr :o przeprasza się za to :p

czwartek, 17 grudnia 2009

Czekając na … Gwiazdkę ;)


Długo się wahałam, aż w końcu postanowiłam, że basta, muszę wyrzucić z siebie swoje smutki i żale. Ileż można tak dławić je w sobie i udawać, że nic się nie dzieje, że zerkając na inne blogi, wcale nie jestem zazdrosna i wcale nie czuję potrzeby solidarnego przyłączenia się do grona pięknych wpisów (tzn. moje może nie równałyby się, ale zawsze można pomarzyć). Dlatego też wstałam dziś rano z mocnym postanowieniem grafomańskiego mękolenia na niesprawiedliwości losu. Zatem…
Doznaję pewnej schizofrenii. Z jednej strony jestem zasypana stosem kartek z różnymi przepisami na świąteczne specjały, ale z drugiej czuję ogromną pustkę, potęgowaną wielkim oczekiwaniem na… no właśnie …na czas, kiedy będę mogła przejąć ster, a raczej piekarnik w kuchni i oddać się we władanie szklanek mąk, cukru pudru i innych lasek czy aromatów. Póki co, nici z tego. Jest czekanie. I narastająca frustracja :) Jak można skazywać człeka na takie cierpienie, na przymusową bierność i nieróbstwo? Tzn. nie jest tak, że nie trzeba nic robić. Jest cała masa obowiązków, tylko jakoś dziwnym trafem obchodzą szerokim łukiem kuchenne przestrzenie. Zaglądam więc ukradkiem na blogi, czasem wprost przeciwnie, bardzo inwazyjnie, bez ceregieli, i podziwiam, napawam się wspaniałościami świątecznych aktów. U mnie wciąż pusto :( Spadł śnieg. Przymroziło. I tyle. Migdały wiercą się w paczce, czekolada przestała się do mnie odzywać, przyprawy już dawno schowały się do szuflady i tworzą koalicję na rzecz recyklingu tudzież powszechnego piernikowania. Zrobiłabym z nich użytek, ale pewnie rezultaty nie dotrwałyby do Wigilii, nie wspominając już o kolejnych dniach. Chyba że moje twory byłby by niejadalne ;), co też nie jest wykluczone hihihihihi.
Ostatnio moje kuchenne podboje ograniczają się do szybki potraw, bez fajerwerków czy innych ekstrasów. Nawet zakupy robię ekspresem, nie dając sobie czasu na ‘inwentaryzację’ sklepowych półek w celu szerszego oglądu na potencjalne możliwości wszelakich eksperymentów. Święta, wydawałoby się, sama radość, a ja póki co cierpię katusze i nawet nie wierzę w to, że to za miliony. Święta nie śpieszą się jakoś specjalnie. Szkoda że ciast nie można robić jak czekoladowego kalendarzyka adwentowego, jedno na dzień i tak do Wigilii :p A tak a propos kalendarzyka, to u nas już chyba nie są tak popularne (a może są, tylko ja o tym nie wiem?Q?), ale pamiętam jak jako dziecko musiałam ćwiczyć silną wolę, by wytrwać do Wigilii. Z reguły bezskutecznie :p. We Włoszech kalendarzyki są na każdym kroku, wszelkiej maści i kształtu. Szkoda że nie jadam mlecznej czekolady ;), bym miała choć niewielką przyjemność każdego dnia hihihihihihi…
A teraz idę się zabrać za lepienie… mojej kulinarnej rzeczywistości!
Pozdrawiam

środa, 9 grudnia 2009

Długa droga do domu…

Kiedyś w trakcie lotu zauważyłam pilota udającego się do toalety. Po pierwszym zdumieniu, uznałam, że to dobry znak. Nie wychodziłby chyba z kabiny, gdyby wszystko nie szło, a raczej leciało płynnie?Q? Gdy wczoraj pilot zaczął komunikat zdecydowanie za późno w trakcie lotu (wg rozkładu powinniśmy już lądować), a słowa płynące z głośników przypominały raczej rozsypaną mozaikę, uznałam, że to zdecydowanie niedobry znak. Pilot, jąkając się, wydukał kilka słów o złej widoczności, o gęstej mgle i o potencjalnym lądowaniu w Warszawie. Była dokładnie północ i zgodnie z rozkładem od 20 minut powinniśmy być w Gdańsku. Teoretycznie byliśmy. Zawieszeni gdzieś w chmurach, a raczej na bezchmurnym niebie, krążyliśmy wokół lotniska w Rębiechowie czekając aż łaskawa (sic!) mgła racz ustąpić, pozwalając nam wylądować. Pilot kończy komunikat. By nie było żadnych wątpliwości, stewardessa tłumaczy informację na polski. Tak, mówi,  w tej chwili nie możemy wylądować, więc przez następne 30 minut będziemy krążyć nad lotniskiem, czekając na polepszenie warunków pogodowych. Nie jestem optymistą. Nie będę tego ukrywać, ale w tamtej chwili zmuszałam się do jak najbardziej pozytywnych myśli. Gdzieś czytałam, że jeśli będziemy o czymś intensywnie myśleć, to to się stanie. Byłam nawet gotowa wstać i zmusić wszystkich malkontentów, oj tak, ludzie wyrażają swoje emocje bez problemów ;), do odrobiny wiary w siły natury. Milczałam jednak. W głowie powtarzałam w kółko ‘lądujemy w Gdańsku’, ‘lądujemy w Gdańsku’. Dziewczyna obok mnie nie była tak pozytywnie nastawiona, wnioskowałam o tym najpierw z natężenie występowania słowa masakra w jej krótkich wypowiedziach, potem z samej wypowiedzi: ‘chyba się zabiję jak polecimy do Warszawy’. Hmm, naszła mnie myśl, czy aby warto nawet teoretyzować na ten temat i nieskromnie powiem, że zdecydowałam, że nie warto. Wyraziłam więc swoją opinię na głos i tak zaczęłyśmy rozmawiać. Słowo masakra zaczęło funkcjonować jako przecinek.

Nie trudno się domyślić, że moje prośby, czy raczej pozytywne myślenie okazały się nieskuteczne. Muszę sobie przypomnieć, gdzież to widziałam tę informację na temat skuteczności pozytywnego myślenia na akcje w rzeczywistości. Należy ją zweryfikować. Także ruszyły silniki pełną parą i nie było wątpliwości, mgła w Rębiechowie nie zamierzała odpuścić. Lecieliśmy do Wawy :s Stamtąd podstawionymi autobusami wracaliśmy do Gdańska. To była zdecydowanie długa noc. Dłuższa niż bym przypuszczała. A że minęło dość sporo czasu odkąd ostatni raz pokonywałam jakąś dłuższą trasę autobusem, to generalnie nockę miałam z głowy. Równanie było proste: kołysanie, kiepskie drogi i momentami za duża prędkość oznaczały, że spotkanie z Morfeuszem raczej się dziś nie odbędzie. A jeszcze jak na złość, jedyne audiobooki jakie miałam na ipodzie to ‘Opowieści niesamowite’ E.A. Poe. Jakże stosownie :p

Próg domu przekroczyłam niemal dokładnie o 9.oo Miałam być tak z 8 godziny wcześniej, ale to taki szczegół. W skm musiałam sobie powtarzać, że nie wolno mi zasnąć i nie chodziło nawet o to, że ktoś mógłby mnie okraść. Nie chciałam po prostu wylądować na bocznicy. W sumie to chce mi się spać. W południe może przespałam jakąś godzinę, ku wielkiemu zdumieniu mojej bratanicy, której to miejsce na kocyku na podłodze zajęłam :p Także myślę, że teraz nie byłby to za głupi pomysł by pójść spać. Trzeba odpocząć trochę. Tym bardziej że ostatnie parę dni spędziłam ganiając po Rzymie :o ale o tym może jutro.

Tyle na dziś. Dobranoc!

niedziela, 22 listopada 2009

Siete qui…

Składniki: zepsuta lodówka, brak czasu w tygodniu, koniec listopada, sobota i też brak czasu.
Co może wyjść z takich składników? Bezsprzecznie szał w trampach i trupy siejące się gęsto.
Czy wspominałam może, że nie cierpie zakupów? Pewnie nie raz. A czy wspominałam, że nie cierpie zakupów w centrach handlowych w weekend, gdy zbliżają się (wg hadlarzy, bo wg mnie jeszcze ciągle trochę czasu zostało :s) święta? Nie?Q? Pech. Otóż powiem o tym głośno wszem i wobec przy owej stosownej okazji, gdy nie ma pięknego niedzielnego poranka, tylko chumry, deszcz i masa zaległości.
Wczoraj podjęliśmy się heroicznego wyczynu, czyli kup pan lodówkę! Problem pierwszy, dość systemowy, to ograniczona przestrzeń jaką możemy przeznaczyć na ten nowy nabytek. Okazuje się, że jest to dość istotny czynniki, który z jednej strony przyprawia nas o nerwice, z drugiej hojnie pomaga (sic!)/ułatwia dokonania wyboru. Otóż lodówek o szerokości 55 cm jest tak niewiele, że aż się chce płakać, a jak jeszcze ktoś ma tak wygórowane wymagania jak duży zamrażalnik i więcej niz dwie półki na drzwiach, to już w ogóle pani podziękujemy, ekscentryków nie obsługujemy :s
Lodówki w dalszym ciągu nie mamy. Za to spędzliśmy sobotę w iście kafkowskim stylu, próbując znaleść sklepy :o – tak dobrze czytacie, sklepy! – w wielkim centrum handlowym. Myślę, że ten kto je zaprojektował musiał mieć bardzo ciężki dzień, albo w ogóle zapomniał, że jest coś takiego jak logika. Choć z drugiej strony, czemu mnie to nie dziwi?Q? Ostatecznie należy też wziąć pod uwagę fakt, że byłam na zakupach z dwoma facetami, którym ciężko powiedzieć – się nie znacie, trza iść tam… :p – także zwiedziliśmy wszystkie parkingi. Sklep ze sprzętem AGD był wielkim zawodem, więc wróciliśmy do domu z pustymi rękoma.
Nie ma lodówki. Jest tylko szaranagajama! I nie ma też gotowania :s Jest tylko kafetiera… chociaż tyle.
W tle śpiewa Morgan… jedyny pożytek z wczorajszej wizyty w sklepie :p

środa, 18 listopada 2009

Ciemność widzę...

Jest wieczór. Zmierzch przychodzi zdecydowanie za wcześnie. Sen też.
Ostatnio tego drugiego mało, dlatego dopada mnie w najbardziej nieoczekiwanych momentach. Prześladuje. Czai się w zaułkach i czyha na niestosowną okazję. Może dlatego wczoraj nie wyszedł mi chleb :s, a dziś zupełnie opuściła mnie chęć na gotowanie. Do kolekcji nieszczęść i murphysmów można dołożyć zepsutą lodówkę, piekarnik, który stał się jeszcze większym indywidualistą, by nie powiedzieć, że przeszedł do podziemia i działa w alternatywie. I jeszcze żarówka w okapie się przepaliła. Jest ciemno. Wszędzie, z każdej strony, w każdym zakamarku i aż dziw bierze, że jeszcze kawę udaje mi się jako tako zwarzyć :p Ale pewnie i ta sie za raz skończy, a ja się nawet nie zorientuję.
Jutro można wstać trochę później. 6.30. Może nie będzie aż tak ciemno, możne brak żarówki nie będzie aż tak dostrzeglany. A może jeszcze wciąż będę na tyle zaspana, że nie będzie to miało najmniejszego znaczenia.
W piątek śpię do 8. Piątek jest za dwa dni. Damy radę!!!

poniedziałek, 19 października 2009

Niedzielne pobojowisko

O dziwo nie było ciężko wstać po tym, jak o drugiej w nocy wróciliśmy z imprezy urodzinowej. Ku mojemu zdumieniu rozpierała mnie energia i chęć do działania. Nastawiłam więc sobie codzienną herbatkę zieloną, usiadłam przy stole i … wsłuchiwałam się w przyjemnie kojącą ciszę niedzielnego poranka. Wzięłam książkę do ręki – tak a propos to o tej książce jeszcze będzie ;). Nazywa się ‘Black gold. A dark history of coffee’ Anthony’ego Wilda i zdecydowanie postanowiłam się podzielić moim refleksjami na jej temat, tylko ostatnio nie mam za bardzo czasu na czytanie, więc należy uzbroić się w cierpliwość :D – ale czytanie mi nie szło. Miałam potrzebę działania, zrobienia czegoś, by nie użyć wielkiego słowa pt. stowrzenie.

Powstało tiramisù* w wersji Montignakowej.



Na samym wstępie zaznaczę, że wielkim fanem tego deseru nie jestem. Kawę, a owszem lubię, to raczej wiedza powszechna. Jednak pozostałe składniki w swojej kombinacji nie wywołują stanu euforii jak u niektórych innych osobników. Niemniej jednak można od czasu do czasu dogodzić większości i zrobić coś bardziej pod ich gusta niż mój. A że lubię wyzwania, to już chyba też tajemnicą nie jest, więc postanowiłam przygotować owy deser … Włochom :D Dodajmy do tego perwersję ciągłego eksperymentowania i mamy pełny obraz mojej naiwnej działalności.
W ruch poszedł mój dobry przyjaciel mikser. Już na początku się okazało, że zapomniałam się zaopatrzyć w jajka, więc oczywiście ich ilośc nie do końca się zgadzała z wytycznymi. Zdarza się, mówię sobie i dalej miksuję, zasłuchana w kakafonię odgłosów miksera. Na palniku ‘prokurowała się’ kawa, na blacie obok drżały przerażone swoją perspektywą biszkopty i tylko ricotta wymownie milczała, ale może wynikało to z faktu, że była szczelnie zamknięta przez wieczko, hmm, dekiel, no zakrętkę, er pudełko** …;P Praca się posuwała. Miska wypełniła się, i całą kuchnię, zapachem świeżej kawy, masa jajkowo-fruktozowa połączyła się w jedność i z niecierpliwością oczekiwała sera. Biszkopty pogodziły się już ze swoimi przeznaczeniem, a może tylko dobrze udawały, bo ostatecznie wiedziały, że dla nielicznych ta walka nie będzie ostatnią. Byłam w niebie. Od czasu do czasu zaglądałam do przepisu, który był tak krótki, że aż wydawał się być za łatwy do zapamiętania, więc moja wrodzona niepewność nakazywała mi się wspierać na wiedzy starszych, bardziej doświadczonych. I nadszedł moment rzezi biszkoptowej. Tylko nie mówcie nikomu, w przypadku jakiegokolwiek śledztwa wyprę się wszystiekgo, zaprzeczę każdemu faktowi, który będzie na moją niekorzyść, ale sypać innymi nazwiskami też nie będę. Także poszły niewiniątka na pewną śmierć, straszną, przerażającą, przez utopienie. Świadomość sprawy, za którą zginieli powinna jednak dodawać otuchy. Albowiem był to eksperyment dla dobra ludzkości, akt twórczy mający dać radość i zadowolenie, poczucie spełnienia i satysfakcji. Wypełniły się więc miseczki utopionymi biszkoptami, żeby nie było im za dobrze, zalano je jeszcze masą serowo-jajeczną i na koniec dla osłody – (sic!) – gorzka czekolada. Spojrzałam na efekt swoich niecnych poczynań. ‘Miejmy nadzieję, że się nie potrują’ przeszło mi przez głowę i nie chodziło tu o biedne biszkotpy.










Chciałam się zatrzymać na chwilę. Dotknąć jej, pomilczeć razem lub wdać się w rozmowę o sensie egzystencjalnym, o mistycyzmie Majmonidesa według Spinozy i absolucie Hegla lub o konieczności zakładania kasków ochronny podczas przechodzenie pod rusztowaniami. Jednak nie było czasu, bo pole bitwy, jakie powstało po moich działaniach, wymagało natychmiastowych działań resuscytacji krążeniowo-oddechowej. Sprzątanie ma w sobie coś z nemesis. Akt twórczy przywracający porządek i harmonię rzeczywistości nas otaczającej. Ogromna siła kształtowania tej rzeczywistości, formowania jej. Apoteoza ładu.

Oglądacie czasem kryminały amerykańskie? Przyznaję się bez bicia, że jest to mój kolejny nałóg, czy jakby to nazwać. Uwielbiam kryminały zarówno w wersji ekranowej jak i papierowej. Ale dlaczego o tym wspominam, otóż jest taki moment gdy dzielni, szalenie inteligentni detektywi zdają sobie sprawę, że mają doczynienia z mordercą seryjnym. Co zazwyczaj o tym świadczy? Modus operandi. Zgadza się, taki otóż model często też oznacza, że sprawca zabiera trofea, cokolwiek by to nie miało być. Czasem są to jakieś przynależności ofiary, nierzadko części samych ofiar :o lub ich zdjęcia. Teraz chyba już wiecie do czego zmierzam? Zdjęcia moich wynalazków to takie trofea. Gdy zdałam sobie z tego sprawę, zaczęłam się zastanawiać czy może coś jest ze mną nie tak. Potem uświadomiłam sobie, że samo robienie zdjęć to nic. Publikowanie ich w necie to już szczyt śmiałości :p Ale że nie jestem w tym szaleństwie osamotniona, co więcej obszerność niektórych blogów skazywałaby ich autorów na lata świetlna za kratami, więc uspokojona kontynuowałam dokumentowanie efektów swojej aktyności :D

Tiramisù smakowało. Ofiarność biszkoptów nie poszła na marne.

Basta:D

*Przepis na tiramisu:
(przepis pochodzi z książki 'Menu per dimagrire' M. Montignaka)


Składniki na porcje dla dwóch osób:
60 g biszkoptów typu Pavesini (nie wiem czy takowe się dostanie w Polsce, generalnie są to lżejsze, mniej kaloryczne biszkopty, nie takie typowe)
250 g ricotty light - ja nie dostałam akurat, więc użyłam zwykłej
40 g fruktozy
2 żółtka
180 ml kawy - w oryginale jest napisane ristretto, także musi być dość mocna
10 g kakao gorzkiego

Preparacja:
Żółtka wraz z fruktozą ubić mikserem, czy czymkolwiek macie pod ręką, na homogeniczną - uwielbiam to słowo, pojawia się często we włoskich przepisach ;) - masę.
Następnie dodać ricottę, zmiksować i przepuścić przez sito interrogacyjne. Choć samo sitko też wystarczy.
Przygotować kawe. Utopić w niej biszkopty - wystarczy chwila w przypadku biszkoptów typu Pavesini - i ułożyć jedną wartwę w miseczkach. Na biszkoptach ulożyć warstwę serowo-jajeczną, tak ze dwie łyżeczki, żeby zakryć biszkopty. Ułozyć kolejną warstwę topielców i przykryć resztą masy ricottowej.
Wierzch posypać kakao.
Wstawić do lodówki i ćwiczyć silną wolę przez co najmniej godzinę. Potem można sobie pofolgować.

** Myślę, że nie trzeba wyjaśniać do jakiego kultowego filmu to się odnosi ;p

sobota, 17 października 2009

Sobotni już nie do końca poranek_

Nie było mnie na blogu już lata świetlne. Aż wstyd się przyznać. Ostatno trochę jestem zajęta, a postanowiłam sobie, że Amsterdam opiszę co bardziej dokładnie i nie z biegu przede wszystkim. Dlatego leży i czeka na lepsze czasy, bo póki co są inne rzeczy, inne sprawy, które wymagają większej atencji niż wspomniany Amsterdam. Sama siebię za to ganię, bo być tak nie powinno, ale ostatecznie i tak wychodzi, że jest nie inaczej. Walczymy.

A potem patrzę na blogi, które obserwuję i znowu coś mnie zaczyna ściskać pod żebrami. Z gotowaniem też ostatnio za wiele nie mam wspólnego. Raczej tyle, by zaspokoić głód bez większych fajerwerków i innych ozdobników. A chodzi za mną chleb na przykład. Taki prawdziwy na zakwasie, ale jak każda nowa rzecz, trochę mnie przeraża pojęcie zakwasu, a może odpowiedzialność za kolejnego osobnika do wykarmienia ;) Także odkładam tę decyzję. Tłumaczę to faktem, że w Amsterdamie objadałam się chlebem, który zdecydowanie bardziej odpowiadan naszemu polskiemu, niż temu co się serwuje tutaj – choć Italia nie jest aż taka zła pod tym względem, tyle, że z chlebem razowym jest raczej krucho -  dlatego też postanowiłam być na odwyku chlebowym przez czas jakiś. Choć ile można się tak umęczać?Q? A wczoraj był dzień chleba… <kontempluje>

Dziś też agenda wypełniona niemal po brzegi i czasu na jakieś spektakularne akcje brak. Dzień jest zdecydowanie za krótki, kawa zdecydowanie za słaba – ostatnio też ja próbuję ograniczać, bo Amsterdamie łala się strumieniami ;) – a krzesło po paru godzinach tak się wbija w tyłek, że nie pozostaje nic innego jak się ruszyć. A że za oknem słońce świeci, póki co, więc ciężko sobie odmówić choć krótkiego spaceru. Szczególnie jak się słucha, co się dzieje w Polsce, to aż nogi same się ‘obuwiają’ i ciągną na dwór do tych ostatnich podrygów lata, czy też może już wczesnej jesieni – tutaj :p

Pozdrawiam_

Technorati Tags: ,,,

czwartek, 1 października 2009

I amsterdam

Chodzę, zwiedzam, napawam się jesienną aurą holenderskiej stolicy. Zatem krótka relacja obrazkowa. Pisaniem zajmę się, jak będę miała trochę więcej luźnego czasu.






Pierwszy i trzeci obrazek to dom i przyrządy Rembrandta. Drugi to impresje amsterdamskie.
Pozdrawiam_

środa, 23 września 2009

Mała rozmowa o pogodzie...

Tak mi się skojarzyło z angielskim wyrażeniem small talk, stąd ten tytył. A dlaczego taki? Bo dziś moje przemyślenia niekulinarne i w najmniejszym stopniu nieintelektualne, czyli takie typiczne small talk.
Każda szanująca się (sic!) rozmowa brytyjska powinna zaczą się od rozważań meteorologicznych. Także na zachodzie bez zmian. Powróciły upały - noki, nie upały, ale zdecydowany wzrost temperatury w stosunku do tego, czego by się oczekiwało we wrześniu - a wraz z nimi letni nastrój zupełnie nie sprzyjający ciężkiej pracy u podstaw. Ale jakoś trzeba się z tym pogodzić ;) Tutaj. Problem pojawia się, gdy zbliża się wyjazd w północne regiony Europy, tzn. północne względem obecnego położenia :p Wyjaśniam. Otóż sandały zamieniam na kalosze i jadę do Amsterdam. Tak, tak, bynajmniej nie narzekam. Jestem w siódmym niebie i nie ma w tym stwierdzeniu ani szczypty ironii. Jednak obleciał mnie strach na myśl, że nie mam stosownych butów. A takowego odkrycia dokonałam w niedawnej przeszłości, choć pragnęłam wymazać je ze swojej podświadomości, rezultat jest taki, że teraz na gwałt okazały się potrzebne normalne buty. Peszek, jak to niektórzy mówią,
Tutaj dochodzimy do sedna mojej małej rozmowy o wszystkim i niczym, a mianowicie o tym, że dokonałam kolejnego odkrycia. Tym jednak razem ma ono bardziej brzemienne skutki. Otóż odkryłam, że kobieta, która ponoć zamieszkiwała moje JA albo zagineła, albo - co gorsze - wymarła śmiercią tragiczną. Albowiem oficjalnie mogę to powiedzieć: nie cierpię kupować butów! Co więcej ,w ogóle nie lubię kupować ciuchów i zawsze mnie zastanawiało dlaczego nikt nie wymyślił czegoś takiego jak ciuchy, które się nie znaszają - jest w ogóle takie słowo?Q? - i na dodatek potencjalnie jeszcze są odporne na wszelkie wpadki praniowe i temu podobne. Pomarzyć dobra rzecz. I tak zawsze, gdy dochodzi do momentu, że już nie mam co na grzbiet lub kopyto włożyć, jak opętana szukam czegoś, co mogło by zmienić tę niekorzystną sytuację. A wtedy jestem zła, bo nigdy nic nie ma, a mnie nie bawi chodzenie po sklepach i szukanie czegoś, bo będzie mialo chociaż znamiona wygody i użyteczności w tej gmatwaninie szmat ,jakie wieszają w co niektórych sklepach. No a że jeszxze zawsze mi szkoda wydawać pieniądze na ciuchy - książa wydaje się być bardziej pożyteczna, nieprawdaż?Q? - więc ostatecznie prowadzę walkę z wiatrakami. Gdy już zupełnie zrezygnowana nie jestem w stanie podnieść nogi ani ręki, by przekroczyć próg kolejnego sklepu, biorę co popadnie i udaję, że sprawa załatwiona. Po czym wracam do domu i już wiem, że za tę chwilę samozadowolenia, że dokonałam zakupu i mam co wdziać na siebie, sporo zapłacę - będę uprawiać polski sport narodowy, jakim jest marudzenie, przez parę dni, po czym rzucę rzecz w kąt i po raz kolejny przejrzę zawartość swojej skromnej garderoby. Na pewno coś da się jeszcze ponosić ;)
Z butami jest tak samo, a może nawet jeszcze gorzej, bo ciuch najwyżej będzie na mnie zwisał, albo się opinał, albo po prostu źle wyglądał, ale but musi być perfect, bo jeśli nie, to będzie bardzo bolało. Naprawdę! But musi być wygodny i nie zgadzam się z tekstami, że czasem trzeba pocierpieć, otóż, dziękuję postoję. Jeśli chłopiec chce mieć szpilki, to proszę bardzo, mogę mu nawet je kupić, jeśli tylko będzie je nosił. Nie rozumiem, dlaczego ja muszę się męczyć, a on może wygodnie?Q? no dobrze, czasem zakładam, nie szpilki, niech mnie o to nikt nie posądza, ale co bardziej kobiece buty, ale jeśli mam biegać po mieście, to muszę mieć wygodne buty przez duże W! I basta.
Dziś podjęłam się tego heroicznego wyczynu i pojechałam kupić buty. Wsiadłam w tramwaj i mówię sobie: Tam jest jeden fajny sklep, jeśli nie tam, to jedziesz bez butów. Kropka. Punto.Tramwaj jechał niemiłosiernie długo, jakby specjalnie chciał przedłużyć moje katusze. W końcu zajechał, wysiadam, żar się leje z nieba. Jakoś tak mi akurat wyszło robić zakupy o 1 po południu :s Nic, idę do sklepu, patrzę, hmm, całe ściany butów. Miodzio, tzn. że ja mam coś tutaj znaleść?Q? Chodzę od jedej półki do drugiej, te niby mogłyby być, ale w sumie nie, nie podobają mi się. Tamte są fajne, ale przemoknę w pierwszej ulewie i jeszcze przyjdzie mi spędzić pobyt w Amsterdamie w łóżku z grypą (hmm... tricky :o). Te nie, bo za kolorowe, tamte za bardzo otwarte. Chodzę między tymi półkami i ręce mi opadają. Chyba jestem za wybredna, albo nie wiem co. Już chciałam opuścić lokal ;), gdy ostatnim rzutem na taśmę dostrzegłam ten blask. Podchodzę, patrzę. Hmm, nie są dokładnie takie jakie chciałam, ale są czarne, pełne i nie z materiału. Oki, podejmuję szybką decyzję i gonię za sprzedawcą.Proszę o numer 39. Sprzedawca znika za drzwiami magazynu. Czekam, jedna chwila, dwie, trzy. Już zaczynam kreślić w głowie czarny scenariusz, że jadę do Amsterdamu bez butów i że zamiast zwiedzać zabytki, będę zwiedzać sklepy obuwnicze. Sprzedawca powraca z niewyraźną miną i mówi, że jest albo 38 albo 39,5 ale że mam spróbować. Hmm, mam wątpliwości, bo z reguły daję się ostatecznie naciągnąć na buty innego rozmiaru, że niby się dopasują, a potem niemal mumifikuję swoje stopy. Mówię ok, tylko dlatego, że chłopak się stara. Ten otwiera pudełko, a tam białe buty. Nasze spojrzenia się spotykają. Ja unoszę brwi - ten numer już nie przejdzie - a on zaczyna szczerzyć zęby w rozbrającym uśmiechów z typu UPS, zaraz poszukam właściwych. I poszedł, powrócił triumfalnie niczym zdobywca. Były czarne 39. Jednak da się :p. Wdziałam się w buty i stwierdziłam, że najgorzej nie wyglądają. Biorę  - mówię do sprzedawcy, a on uśmiecha się i ładnie pakuje buty. I wszyscy są happy. Pytanie tylko jak długo. No cóż, nie jest to najlepszy pomysl, by brać buty na wycieczkę ,ale cóż... przynajmniej je mam :o

W ramach akcji 'Niech będzie dziś chociaż coś dobrego', zrobiłam sobie genialną komosę po prowansalsku wg przepisu Montignaka. Aż trudno było mi się powstrzymać, by nie zjeść wszystkiego od razu. Dlatego też zdjęć brak, bo jakoś tak nie miałam głowy do robienia aranżacji. Może następnym razem.
To tyle na dziś. Odaję głos do studia.
Pozdrawiam_

czwartek, 17 września 2009

Włosko-polskie spotkanie z polsko-włoską pizzą



Zakładam, że jak powiem iż miałam tzw. stresa, mówiąc nieczysto po polskiemu ;), piekąc pizzę dla Włochów, to znajdę zrozumienie u szacownych czytelników. Także mówię: MIAŁA STRESA! Innymi słowy, mój przyjaciel Stres postanowił przyłączyć się do pieczenia i razem stawialismy czoła siłom nieprzyjaciela Drożdża.
A historia od początku wygląda mniej więcej tak, że już jakis czas temu bylismy na domowej pizzy u znajomego i ja się byłam tak co baczniej przyglądałam poczynaniom owego znajomego. Zachęcona tym, co zaobserwowałam, postanowiłam sama wypróbować tę tajemną sztukę, jaką jest pieczenie pizzy. I takem uczynił. Mój pierwszy raz :o obył się bez fanfar i pokazu sztucznych ogni. Pizza była zjadliwa, aczkolwiek pozostawiała wiele do życzenia. Potem przyszła kolejna próba i rodzina była zachwycona. Choć według mnie ciasto było trochę za grube. Koniec końców przyszedł dzień rewanżu i zaanonsowana została pizza night. Stres nie czekał długo, co to bym się nie czuła samotnie i dzielnie towarzyszył mi w przygotowaniach. Po czym okazało się, że z zaproszonych gosci nie pojawił się dokładnie nikt :( Nie żeby mnie nie lubili, lub nie chcieli spróbować pizzy. Tak się czasem układa. Ale co się odwlecze, to nie uciecze i podjęłam kolejną próbę zorganizowania pizza night - a to tam, stres intrygującym kompanem jest, przynoszącym pełnie wrażeń. I oto wczoraj odbyło się owe spotkanie. Przygotowania zaczęłam dosć wczesnie, bo chciałam mieć pewnosć, że ciasto będzie miała odpowiednią ilosć czasu na 'rozwój duchowy'. Rosło sobie i rosło, aż nawet w pewnym momencie się u znudziło w misce i zrobiło sobie wypad na kuchenny blat. Nie zmieniło to jednak faktu, że dobre było :D Bardzo dobre. Włosi przescigali się w zachwytach, aż mi głupio było, bo według mnie ciągle cos robię źle, bo ciasto jest trochę grube. Nie mniej jednak wieczór kulinarny należał do udanych. Nawet ciasto, które zrobiłam w przypływie wspaniałomyslnych uczuć wobec tych wszystki, co to o dietach mówią i tylko mówią, smakowało, choć nie było w nim ani grama mąki czy cukru ;)
A oto i przepis na ciasto na pizzę (w sumie wychodzą 4, choć może mogłoby wyjsć i 5):

Składniki:

1 kg mąki
600 ml ciepłej wody (choć mi starczyło mniej)
50 g swieżych drożdży
6 łyżek oliwy
30 g soli

Wyrabianie ciasta:
W szklance ciepłej wody rozpuscić drożdże (ja dodaję trochę cukru, szczyptę)i zostawić aż 'rusza' - byle by nie uciekły ;). W drugiej szklance ciepłej wody rozpuscić sól. Przesiać mąkę, zrobić zagłębienie, wlać rozczyn z drożdży, sól, oliwę i resztę ciepłej wody (może nie całej od razu. Jesli ciasto będzie za suche stopniowo dodawać, ale też żeby nie przedobrzyć). Zagniesć ciasto. Odstawić do wyrosnięcia (ja zostawiłam na 1,5 h, po czym jeszcze raz zagniotłam i zostawiłam na kolejną godzinę, choć teoretycznie nie ma takiej potrzeby).
Gdy ciasto ładnie wyrosnie, wyjąć z naczynia, czy gdziekolwiek ono wyrastało, podzielić na częsci, wg uznania, choć z tej ilosci ciasta to minimum 4 pizze o srednicy ok. 30 cm. Rozwałkować i powkładać na blachy do pizzy czy zwykłą blachę.
Jesli chodzi o 'farsz' to jak kto lubi, choć wiadomo, że włoska pizza powinna być z mozzarellą (a nie, nie daj Boże, zwykłym żółtym serem). Przed nałożeniem składników powinno się rozsmarować trochę oliwy na ciescie.
Ostatnim moim odkryciem w smaku pizzy jest pizza valtellinese, czyli pizza z typową szynką pochodzącą z Valtellina - bresaolą, rukolą i parmezanem (piecze się pizzę tylko z pomidorami i mozzarellą, a resztę składników nakłada już po upieczeniu). Miodzio. Polecam.

wtorek, 15 września 2009

Caffè, il mio caffè




Byłam dziś w księgarni. Niby ot tak wracając ze sklepu, postanowiłam wstąpić, że to prawie przez półmiasta to 'wracając ze sklepu' było, to już inna bajka. Ważne jest, że ostatecznie znalazłam się w księgarni i oczywiście udałam się do działu 'kulinaria', gdzie dostawałam spazmów jednego z drugim. Ale po kolei. Ostatnio przeczytałam na blogu u Liski o wspaniałej księgarnio-kawiarence-i-nie-wiadomo-co-jeszcze w Wiedniu i ... zamarzyłam się tam znaleść od razu. Raz, że wspaniałe miejsce jeśli chodzi o kulinaria, dwa, że ponoć dobrą kawę serwują. Że jednak od razu nie zadziałało, to nie pozostało mi nic innego jak przejść się do księgarniu za 'rogiem' (sic!). Była to jedna z molochów jakie tutaj mają, bez klimatu i bez kawiarni w środku. Co więcej, nie było nawet miejsca, by przycupnąć. Ale nie narzekałam, bo dział 'kulinaria' obszerny był. Pożądałam kawy, zarówno w postaci cieczy, jak i czarnych literek na białym tle. Od jakiegoś czasu szukam książki o kawie, ale nie takiej z kilkunastoma przepisami na napoje kawopochodze, kilku zdań o parzeniu kawy, dwa jej rodzaje i trzy zdjęcia młynków do kawy. Szukam czegoś z historią tego napoju, jak się znalazł w Europie i dlaczego stał się napojem numer jeden na świecie - chyba?Q? Innymi słowy czegoś konkretnego, bardziej 'dokumentalnego' niż seria ładnych zdjęć z paroma zdaniami opisu (aczkolwiek ładne zdjęcia filiżanek do kawy strasznie mnie pociągają ;p). Tak zatem zabrałam się za poszukiwanie. Dokładnie tego słowa należy użyć, bo okazuje się, że w kraju, gdzie kawę spożywa się hektolitrami, gdzie kawiarnie są na niemal każdym rogu i nikt nie wyobraża sobie życia bez tego czarnego wywaru, książek o nim jest niewiele. By nie powiedzieć, że jest to ilość znikoma. Tak więc stoję przed wielkim regałem, patrzę wino, wino, wino, wino (także książka z serii dla Dummies - w Polsce ładnie tłumaczonych na 'Bystrzaków'), pół regału książek o winie. Patrzę dalej alkohole, koktajle... niemalże płaczę i rwę włosy z głowy... czekolada - hmm, to też interesujący temat, ale o tym może kiedy indziej - gdy nagle wyłania się niczym z czeluści piekielnych diabelski napój. Wpadam w bardzo krótkotrawałą ekstazę, bo szybko robię rachunek i okazuje się, że książek jest dokładnie...4. Aha, myślę sobie, no dobrze, nie narzekaj ;p. Patrzę na ten niewielki zbiór i ręce mi opadają. Już wiem, że trzy z nich to książki, których na pewno nie kupię, bo mają kilkanaście przepisów, parę zdjęć i namiastki tekstu. Czwarta to, co innego. Jednak... nie ma rzeczy idealnych. Il completo libro del cafè przeraża formatem. Jest to album, ale większy niż taki typowy, bardzo nieporęczny, zdecydowanie nie nadaje się do czytania na kanapie, będąc wtulonym w poduszki, popijając kawę. Ale wszystko jest dla ludzi. Przeglądam zawartość. Jest dużo ładnych zdjęć, choć ilość tekstu nie powala. Jest trochę historii, faktów etc, parę przepisów, szczegółów i.... cena, która zniechęca. Nie mówię, że jest szokująco wysoka, bo ostateczenie jest to albumowe wydanie książki z wieloma zdjęciami, kredowym papierem i twardą okładką. Ale ja chciałabym za tę cenę trochę więcej treści. Niestety. Stoję wpatrzona w owe książki, po czym ponownie przebiegam regał wzrokiem w nadziei, że coś sie schowało przed moim wywiadem środowiskowym, że gdzieś są jeszcze inne pozycje na ten temat. Znajduję małą książeczkę zatytułowaną: Caffè'. Pensieri, parole e aromi. W pierwszech chwili nawet nie chcę po nią sięgnąć, bo zakładam niemal w punkcie, że nie zaskoczy mnie zawartością, co więcej rozczaruje i tyle będzie. Coś jednak mnie pcha, by chociaż rzucić okiem - jednym, by w razie czego zupełnie nie oślepnąć ;p. Przewracam karteczki tej mikro książeczki i ... podoba mi się. Choć nie ma tam rozdziału o historii, są wspaniałe zdjęcia, krótkie sentencje na temat kawy wypowiedziane/napisane przez znane postacie, anegdoty i niewielka ilość informacji co bardziej faktograficznej - wiecie ile kalorii ma espresso czyste, bez niczego? - i ... przepisy, ale nie takie zwykłe na kawę z bitą śmietaną czy mrożoną, ale na potrawy z kawą :D Miodzio, aż ślinka cieknie i tylko boli, bo P fanem kawy nie jest, więc pewnie nie będzie zachwycony takim menu. Mimo wszystko postanowiłam się bliżej zapoznać z tą pozycją i takim sposobem ląduje w moim koszyku. Ponieważ wyszłam tylko do sklepu, więc stwierdziłam, że powinnam się zbierać. Rzuciłam jeszcze tylko okiem na pozostałe półki z książkami kulinarnymi najróżniejszymi, podzielonymi na regiony, miasta, typy kuchni, typy jedzenia, przepisy babci, mnichów i innych władców kuchennych tasaków. Piękne zdjęcia, ładnie brzmiące nazwy, niektóre wydane w sposób imitujący starą książkę. Ahjo, chciałoby się jeszcze przez chwilę popatrzeć, zagłębić, pomarzyć. Pora jednak była wychodzić, więc zmusiłam swoją silną (sic!) wolę do działania - tzn. odłożenia tych książek, które jakimś bliżej nieokreślonym trafem znalazły się w moich rękach - i zwróciłam się ku wyjściu/kasie. Przechodząc jednak koło jednego stoiska zauważyłam, że pani ze sklepu pokazuje coś innej pani nie ze sklepu ;p i tak mało kulturalnie zerknęłam im przez ramię. Mym oczom ukazał się wielki napis Milano. Zaciekawiło mnie, tak wiem, byłam w drodze do wyjścia, ale ostatnio też chodzi za mną książka o Milanie, ale nie przewodnik, który mówi, że trzeba zobaczyć Duomo, Cenacolo i La Scalę, tylko coś bliższego ziemi, jakieś sekrety, legedny... historie z dreszczykiem. Także pozwoliłam sobie przystanąć obok pań i przynajmniej zapoznać się z tytułami książek na stole. Wszędzie Milan. Milan restauracje, Milan na fotografii, Milan i Navigli, Milan nocą... aż tu nagle patrzę... i oto była ona. To był właśnie ten moment. Ta chwila, kiedy wie się, że jest się na właściwym torze, że właśnie spełnia się marzenie, że to jest ten jedyny w swoim rodzaju moment. Leżała sobie grzecznie osaczona zabytkami, modą i innymi wynalazkami i aż prosiła, by ktoś ją dotknął, by ktoś ją chwycił w swoje dłonie i już nie wypuścił. Chciałam być tym kimś. Częściowo wyszło, ale po kolei. Książka miała tytuł Milano al cafè. I już wszystko jasne, prawda? Był to zbiór przeróżnych cząstek składowych życia kawiarnianego w Mediolanie. Historie sięgające XIX w. a może i wcześniej. Kopie oryginalnych zdjęć, reklam, szkice miasta, mapy stare z zaznaczonymi kawiarniami. Historia Mediolanu zapisana w kawie, czy też w kawiarnianym życiu. Cudo. Wpatrywałam się w tę książkę i nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że coś jednak jest nie tak. I było. Zaporowa cena. Spojrzałam na nią i w pierwszej chwili chciałam sobie powiedzieć: 'A co tam, raz się żyje!', ale ostatecznie przyszwędał się rozsądek - zawsze kiedy jest najmniej potrzebny - i odłożyłam książkę na miejsce, mimo jej prostestów i zapierania się rogami. Spojrzałam jeszcze na nią ostatni raz i ruszyłam do kasy.
Wracając do domu biłam się z myślami, jakby to zrobić, żeby jak najszybiej wejść w posiadanie tego cudu. I nic. Matematyka jest nieubłagana, więc pewnie trzeba będzie trochę poczekać i odłożyć pieniądze. Ale nic, wiem, że jest i już nie mogę się doczekać naszego pierwszego spotkania przy espresso :D

wtorek, 8 września 2009

Bez jaj, ale z wykałaczkami ...

Dwie rzeczy miały wczoraj miejsce. Żadna nie związana z gotowaniem. Ostatnio rzadko zaglądam do kuchni, jeszcze rzadziej do książek kucharskich, czy magazynów z przepiasami. Jakoś tak nie mam melodii, by już nie wspomnieć o apetycie. Za to miałam trochę czasu - dokładnie tyle ile potrzeba, by z Gdyni dojechać do Warszawy pociągiem i potem z Warszawy dolecieć do Mediolanu, na czytanie. Ponieważ 'Handlarza kawą' musiałam oddać do biblioteki :(, zabrałam się za czytanie kryminału Zygmunta Miłoszewskiego pt. 'Uwikłanie'. Przeczytałam gdzieś recenzję, że dobry, sprawnie napisany kryminał. Aczkolwiek fanem polskich kryminałów nie jestem, no dobrze, dla mnie mogłaby istnieć tylko Agatha Christie, a i tak nie brakowałoby mi książek do czytania, zachęcona recenzją i kilkoma artykułami tego pana, które kiedyś miałam możliwość zgłębić, postanowiłam spróbować. I... no właśnie... i co? Pomysłu i lekkoście pióra pan Miłoszewskiemu odmówić nie można. Faktycznie sprawnie napisany, dobrze się czyta, choć początek trochę się wlecze. Z humorem, tak opiewanym w recenzji, to już trochę gorzej. Nie przeczę, że go nie ma. Jest, aczkolwiek nie powala. Były momenty przezabawne, dobrze skonstruowane 'potyczki' słowne etc. Jednak jakby to powiedziała królowa Wiktoria 'We are not amused'. Tzn. ogólnie tak, nawet bardzo, bo kryminał kryminałem, ale ja znalazłam w tej książce coś zupełnie innego. A mianowicie - 'pogłębioną' psychologie (sic!) istoty płci męskiej. Tak, tak, czytałam niczym poradnik i może z tego powodu powinnam przeczytać jeszcze raz, a może nawet i więcej, bo ostatnio dużo się nad tym zastanawiam, a tutaj proszę - książka, która wykłada kawę na ławę. Wiadomo, napisał ją facet, ale właśnie z tego powodu, że to facecia perspektywa i to jeszcze momentami przerysowana - a może nie?Q? - wydaje się być niesamowicie cenna. Generalnie to niby wszystko jest wiadome. Nic nowego wymyślić się już nie da, kobiety i mężczyźni żyją ze sobą setki lat i jakoś się znoszą. Ale czy tak musi być? Czy nie mogłoby to współgrać bardziej harmonijnie? Pewnie nie, skoro to już tyle lat i ciągle jesteśmy na mniej więcej tym samym etapie. Ale interesujące jest spojrzeć na świat z faceciej perspektywy - tak doskonale oddanej w tej książce, moim skromnym zdaniem - i pozowlić sobie na refleksję. Pewnie dziwnie to brzmi w ustach osoby płci żeńskiej, ale ... cóż mogę na to poradzić, cenię wolność osobistą ponad wszystko. Ahjo, jeśli ktoś jest zainteresowany prawdami nieobjawionymi - tzn. oczywistymi oczywistościami - to polecam przeczytanie kryminał. Oczywiście pod warunkiem, że sam kryminał ktoś lubi, bo jakby nie było to jest głównym clue książki ;)

Druga rzecz, po tym jak przeczytałam książkę, to wypad do kina. Ostatnio rzadko bywam, co jest dość frustrujące momentami, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że kiedyś potrafiłam jeździć do kina raz w tygodniu. I niekoniecznie wynika to z braku czasu, częście z braku czegoś ciekawego na ekranie. W każdym bądź razie wybraliśmy się wczoraj do kina. Ja chciałam do kina, P chciał na ten film, bo że niby po angielsku. Oki mówię, choć fanem nie jestem. Fanem czego zapytacie. Ano Harrego Pottera ;) tak, tak. Może i jestem mogulem, czy jak to się tam oni nazywają, ale naprawdę nie przemawia do mnie ta seria. Z książki przeczytałam 3 strony - to było maksimum moich możliwości, przy kilku podejściach. Z filmów widziałam - jak na niefana to pewnie dużo - trzy pierwsze części, ale to głównie dlatego, że grał Alan Rickman, Gary Oldman i Kenneth Brannagh. Ale chciałam iść do kina, P też, więc poszliśmy. A wiecie, że te filmy są długie? Nawet bardzo ... długie. Nudziło mi się potwornie. Momentami żenujące, innymi po prostu nudne. Mało twórcze i jeszcze bardziej przez to nudne. Szczególnie sceny, które tak wyraźnie odnosiły się do wcześniejszych kreacji filmowych, które można by zaklasyfikować troszkę, jeśli nie znacznie, wyżej. Generlanie prawie spałam. Sądziłam, że to może ja jestem jakaś taka wybredna, zmanierowana, że wymagam czegoś innego od kina komercyjnego niż zwykłej zabawy. Okazało się, że z połowa sali spała. P też ;) hihihi. Po seansie spojrzeliśmy się z P na siebie wymownie i doszliśmy do wspólnego wniosku, że było n u d n o, bardzo!!!
Tyle mojego ukulturalniania się.
Pozdrawiam_

środa, 2 września 2009

...hmm...

Pada = pisanie.
Tak już chyba mam, że jak pogoda siada, to ja też... przed kompem i myślę, co by tutaj zmajstrować ;) Właśnie zrobiłam muffinki mocno czekoladowe dla dziadka na imieniny, pachnie w całym domu, a ze mnie jeszcze pot się leje, mimo że do kuchni mam daleko :P Mam nadzieje, że muffinki dotrwaja do popołudniowego spotkania z dziadkiem, a może uda się jeszcze jakieś zdjęcia zrobić.

Ostatnio nie bywałam aktywnie na blogu. P. przyjechał i więcej czasu spędzałam za kółkiem niż przed kompem lub piekarnikiem. Ale cóż, nie zawsze można tylko piec i jeść. Czasem trzeba ruszyć się i zobaczyć kawałek świata, tym bardziej że zaraz znowu będę w innym świecie i inne rzeczy będą na głowie. Także skorzystałam z okazji i zabrałam P. na wycieczkę w czasie - do Krzyżaków. Od jakiegoś czasu chodziła za mną wizyta u Wielkiego Mistrza, ale jakoś tak nie mogłam się zmobilizować. A teraz jeszcze była okazja specjalna - pierwsza jazda autostradą A1 (brzmi dumnie, czyż nie?Q?). Aby nie zaburzyć równowagi w tym co jest istotne, a co nie, oszczędzę Wam opisu moich wrażeń z przejażdżki tą najwspanialszą z dróg na Pomorzu. Powiem tylko, że Gustav śmigał, aż mu się lusterka trzęsły z radości ;), P. spał - wiadomo, dla niego to żadna atrakcja - a ja wsłuchana w piosnki dochodzące z odtwarzacza, marzyłam o podboju świata. No może nie od razu. Na początek zamek krzyżacki ;)
U Krzyżaków byłam... właśnie próbowałam sobie przypomnieć kiedy i aż zamarłam, bo toż to zeszły wiek był, by nie wspomnieć wieku mojego :p. Ale gorsze było chyba to, że z tej wizyty nie pamiętałam absolutnie NIC! Może jakiś bilobil czy coś trzeba zacząć brać, bo pamięć już nie ta. Z drugiej strony wszystko było nowe, odkrywcze i przez to ciekawsze. A jest co podziwiać. P. był pod wrażeniem :D Chodził, chodził i długo mielił w sobie tę myśl, to zdanie, które w końcu padło po paru godzinach i brzmiało: 'Jest naprawdę ogromny. Nie sądziłem, że będzie AŻ tak duży' - czyt. KOMPLEMENT! Nie żebym jakoś bardzo identyfikowała się z Krzyżakami, ale byłam dumna :D Wrażenia nie zepsuła nawet awaria prądu, która uniemożliwiła zobaczenie pewnych miejsc, czy też płacenia kartą kredytową :o - to taki przypominacz, że mimo wszystko jesteśmy na wschodznich obrzeżach EU ;)
Był także wypad do Sopotu, obowiązkowy spacer po molo i odwiedziny w Wedlu na deser czekoladowy... mniamiam (choć ilości czekolady nawet dla takich amatorów czekolady jak my była trudne do pochłonięcia).
Następny w kolejności był Park Słowiński i kąpiel w piaskach ;) Ponieważ pogoda dopisywała zrobiliśmy sobie spacerek w obie strony. A to skutkowało tym, że nasz apetyt rozrósł się do galaktycznych rozmiarów. A w Łebie - ku mojemu wielkimu zdumieniu - były pustki, więc mogliśmy sobie przebierać w knajpach i zdecydować się na coś co zaspokoi nasze puste żołądki. Wielkim zaskoczeniem było to, co znalazło się na naszych talerzach ;) A mianowicie - RYBY. Generalnie nie powinno nikogo dziwić, że będąc na morzem je się ryby. Bynajmniej, ale jeśli ma się parę dość ortodoksyjnych przeciwników wszelkiego pokarmu pochodzenia morskiego, fakt ten może zdumiewać. A może na starość (sic!) człek przestaje być takim ortodoksem ;) Także jedliśmy ryby, a potem wymarzone gofry. Historia gofrów jest prosta, bez większych namiętności, zdrad, morderstw czy innych intryg. Chcieliśmy zjeść gofry, już u Krzyżaków, ale okazało się to wyczynem na skalę opłynięcia świata na tratwie Kon-Tiki, a pewnie i to okazałoby się bardziej wykonalne niż dostanie gofrów w Malborku o godzinie 16.oo. Ale Łeba nas nie zawiodła, o nie, dostaliśmy gofry bez problemu, a dodatki były najróżniejsze. Jednak P jest konserwą, ja w sumie też, więc on miał - surprise surprise - z czekoladą, a ja skromniej z malinami ;).

I tyle. P już dawno jest z powrotem na rodzinnej ziemi, a ja ciągle gdzieś biegam, coś załatwiam, ostatnie rzeczy przed wyjazdem, jeszcze ostatnio wizyty, spotkania i formalności. I tylko wieczorem, gdy kładę się spać, myślę sobie, że trzeba napisać coś na blogu, pojawiają się myśli różne, pomysły - mówię sobie zapisz, bo zapomnisz, ale nie zapisuję ... - a potem w wolnej chwili przeglądam różne blogi i zaczytuję się w nich, obiecując w duchu, że się przyłożę i też coś napiszę... i nic... następnego dnia znowu biegam, coś załatwiam i nie mam czasu, bądź siły/weny. Ahjo, ... mam nadzieję, że wkrótce się trochę uspokoi. A w międzyczasie ... udało mi się wypożyczyć książkę 'Handlarz kawą' Davida Lissa... tylko nie wiem kiedy zdążę ją przeczytać :s
Oddaję głos do studia_

Uzupełnienie: muffiny mocno czekoladowe

Przepis na muffiny pochodzi z blogu Moje Wypieki . Trochę go zmodyfikowałam. Muffinki wyszły bardzo czekoladowe, choć jeśli ktoś jest amatorem słodkich wypieków, to musi dodać więcej cukru lub przynajmniej czekolada bądź chips czekoladowe muszą być słodkie (ja dodałam wersje z co najmniej 70% zawartością kakao).

piątek, 14 sierpnia 2009

Rabarbarowy sen


Mam wrażenie deja vu. Znowu wielkie marzenia, wielka idea i jeszcze większa nadzieja. Tym razem klapy nie ma, ale poczucie 'słodkiej' goryczy tkwi gdzieś na końcu języka. Ale zacznę od początku.

Na początku był słup, stary, dobry słup elektryczny, na który się wchodziło, gdy rodzice nie patrzyli, by poszerzyć swoje perspektywy. Że mogło to być niebezpieczne, o tym się nie myślało, gdy się miało kilka lat, że perspektywa była ograniczona przez szeregi bloków, szarych, bezbarwnych, bezpłciowych, też nie szkodziło. To był ten wielki świat. Wtedy też pojawił się rabarbar. Dziwne zielono-czerwone gałązki, które wykręcały buzię nie gorzej niż cytryna. Rabarbar był dziwolągiem, dlatego dużo czasu zajęło przekonanie się, że może być dobry. Musiał pojawić się kompot. Nie wiem jakiego podstępu użyła babcia, nie pamiętam. Wiem tylko, że kompot rabarbarowy był niebem w gębie. A może to wyidealizowany smak, bo rabarbar szybko zniknął z naszego menu. Stał się egzotyką, ale gorszego rodzaju. Zastąpiony przez owoce cytrusowe, banany etc. zatopił się w odmętach wspomnień z dzieciństwa. Powrócił jakiś czas temu, zupełnie znienacka, niezapowiedzianie. Ale z wielką siłą. I tylko smutek pojawiał się na twarzy, że sezon rabarbarowy mija, a ja nie miałam okazji tknąć nawet gałązki. Gdy przyjechałam do domu, sprawa wydawała się przesądzona. Nikt nie liczył, że uda się znaleźć rabarbar i z czasem nawet ja coraz mniej o nim wspominałam, zerkając tylko od czasu do czasu na stare posty na blogach i masochistycznie robiąc sobie apetyt. Aż pewnego dnia zupełnie przypadkiem znalazłam się na rynku (który normalnie jest mi nie po drodze) i ku mojemu wielkiemu zdziwieniu słyszę, jak ktoś się pyta 'po ile rabarbar?'. Własnym uszom nie wierzę. Nastawiam je dobrze - tak mi się przynajmniej wydaje - wsłuchuję się.,no dobrze, nazwijmy rzecz po imieniu - podsłuchuję i ... tak, pani odpowiada, że r a b a r b a r kosztuje x za kilogram. 'Let there be light' - jużem cała była w skowronkach, niemal gotowa, by odtańczyć taniec dziękczynny, rzucam szybko, że i ja i ja poproszę... i wtedy leci kubeł zimnej wody na mą głowę. Pani ekspedientka spojrzała na mnie wymownym spojrzeniem, które ugasiłoby największy pożar w buszu 'Nie ma!' Musiałam mieć boleśnie wymowny wyraz twarzy, bo dodała 'już'. Polały się łzy dżdżyste i rzęsiste. Świat stał się ponury, jakby nagle otoczyła nas wielka, czarna chmura. Ale szacowny rodzic, wielki optymista, rzekł, że pójdzie sprawdzić gdzie indziej. Po chwili wraca szczerząc zęby i mówi 'Dziś nie ma, ale na czwartek może być' i patrzy na mnie. Zapewne nie miałam najbardziej intelektualnego wyrazu twarzy, bo zapytał 'Chcesz rabarbar na czwartek?'. Pytanie! W taki oto sposób, mimo wielu przeciwności losu, łącznie z szalejącą ulewą, stałam się posiadaczem kilku wiązek rabarbaru. I dziś skoro świt zabrałam się za robienie ciasta. Miał być rabarbarowy paj. Wypatrzony jakiś czas temu na blogu Strawberries from Poland czekał na realizację.
Wniosek numer jeden: jeszcze wiele się muszę nauczyć. Wniosek numer dwa: cierpliwości, jeszcze wiele się muszę nauczyć. Wniosek numer trzy: nie od razu Rzym zbudowano, jest jeszcze wiele do zrobenia.
Standardowo rodzinie smakował. Nawet szacowny rodzic, co w tak nieoceniony sposób przyczynił się do tego, że w ogóle jest rabarbar, a który fanem ciast nie jest, a ciast kruchych już w ogóle, stwierdził , że cytuję 'ciasto jest git!' koniec cytatu. Tylko ja nie jestem do końca zadowolona. Ale to pierwsze podejście, do kolejnego sezonu się już przygotuję ;)

A oto i efekt w kilku odsłonach.

Idę robić kompot. Może chociaż to wyjdzie ;)
Ale tak już na marginesie muszę powiedzieć, że rabarbar genialny w smaku jest. Ot co i basta!

środa, 12 sierpnia 2009



Ewidentnie wzięło mnie dziś na pisanie. Może to zasługa pogody dość deszczowej, trochę melancholijnej (zdjęcie powyżej zostało zrobione po moim przyjeździe - próbowałam nadrobić zaległości prasowe). A może ogrom zaległości (sic!) jakie narosły w ostatnim czasie spowodował, że w końcu zmobilizowałam się do działania. Jakakolwiek byłaby przyczyna piszę dziś już trzeciego posta, a to i tak wierzchołek góry. Dlatego pomyślałam sobie, tak podstępnie, że umieszczę parę zdjęć, co to mają zrekompensować moją absencję blogową. Zdjęcia owe dowiodą mojego zapracowania, choć muszę jeszcze nadmienić, że rodzina czasem nie pozwala na zrobienie zdjęć, bo zabiera się za jedzenie zanim zdołam wyjąć aparat. Także to co udało mi się uchwycić zanim na zawsze pogrążyło się w sokach trawiennych :s


To był ciąg dalszy szału malinowego - pierogi z malinami, dżem malinowo-porzeczkowy

Dla odmiany zapiekanka z cukinii z serem feta i parmezanem wg przepisu M. Montignac_

Porcja dla 4 osób
Składniki:
1,2 kg cukinii
200 g sera feta
3 jajka
60 g parmezanu startego
oliwa z oliwek do smarowania formy
sól morska, pieprz

Kreacja:

Nastawić piekarnik na 160 st.

W dużym garnku zagotować wodę, posolić. Umyć cukinię, odkroić końcówki i włożyć do garnka i gotować ok. 5 minut. Zlać cukinię, pozostawić na sitku do odsączenia.

Ukroić kilka plasterków do dekoracji, resztę cukinii pokroić w kostkę i dobrze odsączyć (Jest to dość istotny element, gdyż cukinia ma bardzo dużo wody, jeśli się jej nie pozbędziemy, to zapiekanka będzie za płynna, aczkolwiek w smaku dobra ;P).

W dużej misce roztrzepać jajka, dodać rozgnieciony ser feta, parmezan (osobiście wolę potrawy o wyrazistym smaku, więc dodaję parmegiano regiano, ale grana padano może być też ;P). Całość posolić, popieprzyć i dobrze wymieszać. Jeśli się zmieści w misce, dodać cukinię. Jeśli nie można wymieszać już w formie (Formę najpierw wysmarować oliwą). Udekorować plasterkami cukinii.

Piec ok. 4o min. w temp ok 160 st. Aż powierzchnia zacznie się ładnie rumienić.

To danie może spokojnie zastępować ziemniaki, ryż czy makaron, albo stanowić dodatek, warzywo ;)


Kawa poranna w nowo zdobytym kubku (uwielbiam pić kawę/herbatę w nowych kubkach, w ogóle uwielbiam nowe bajery do kucharzenia tudzież naczyniopodobne) i kawa mrożona 'zachodzącego słońca' z orzechami - mniam mniam_

Kawa poranna, to 'przerośnięte' espresso z odrobiną mleka sojowego. A oto mało skomplikowany przepis na:

Kawę 'zachodzącego słońca' ;)

Składniki na trzy szklanki:
1,5 - 2 szklanki kawy (chodzi o kawę już zaparzoną i ostudzoną, najlepiej rozpuszczalna)
solidna garść (lub więcej wg uznania) kostek lodu
1/2 szklanki mleka (dodałam mleko sojowe waniliowe, ale zwykłe też może być)
ok. 1o orzechów laskowych
ok. 5 orzechów włoskich
cukier jeśli ktoś lubi słodką kawę

Kreacja:

Orzechy posiekać. Do blendera (oczywiście musi mieć opcję kruszenia lodu :o) wrzucić wszystkie składniki i zmiksować. Rozlać do szklanek. Można posypać czekoladą, orzechami lub dodać bitą śmietanę, jeśli ma być bardziej deserowo.

***
Właśnie zdałam sobie sprawę, że tych zdjęć za dużo nie ma :s - pech_

To tyle na dzisiaj. Pozdrawiam_




_Fettuccine con salsa bolognese_


Od jakiegoś czasu chodziło za mną spaghetti bolognese. Chodziło, chodziło, dobijało się, waliło pięściami, aż w końcu pękłam ;) No dobrze, mówię, niech będzie spaghetti bolognese. Rodzina wpadła w zachwyt, że w końcu coś normalnego na obiad będzie, a ja myślę sobie - a może by tak choć makaron razowy ugotować? :p
Nie było makaronu razowego. Nie było też spaghetti, bo jak w sklepie dorwałam się do regałów z makaronem i zobaczyłam fettuccine, to byłam gotowa błagać na kolanach mą rodzicielkę, by zapomniała o spaghetti i zechciała zakupić ten makaron. Okazał się, że było to zbędne. Rodzicielka migiem przystała na propozycję, ku wielkiej uciesze rozpieszczonego dziecka ;) Potem okazało się, że także szacowny rodziciel był wielce zadowolony z wyboru :D
Także był makaron fettuccine z sosem bolognese. Taki najzwyklejszy przepis na sos, bez udziwnień, bo rodzina nie chciała eksperymentów. Ale czasem dobrze jest zjeść coś typicznego, najzwyklej prostego. A jak rodzina zadowolona to czegoż więcej chcieć ;)

_Cisza po burzy_

Lubię tę iluzoryczną ciszę po burzy. Te pierwsze chwile, gdy jeszcze ciągle dudni w uszach, gdy wiatr resztkami siła szamocze się w liściach, gdy powietrze jest niemal boleśnie świeże, gdy w głowie kołacze się myśl - nemesis. Wszystko zostało oczyszczone, zmyte, wszystko można zacząć od nowa. Świat stoi otworem. Wszystko może się zdarzyć. Delektuję się tą chwilą, bo jak każda szybko przemija, ale jak niewiele ma właściwości oczyszczająco-motywujące. Zmusza do zatrzymania się na tę frakcję sekundy, na przelotny zryw wiatru, zabłąkaną kroplę deszczu, ostatnią czarną chmurę i mobilizuje. Uwielbiam deszcz. Lubię zmoknąć, by potem móc usiąść przy oknie z kubkiem gorącej herbaty lub kawy i odczytywać wzorki powstające na szybie. Wsłuchuję się w stukot kropli uderzających o parapet, których maestria może się niemal równać z symfoniami Beethovena, pełna dynamiki, suspensu, ale i nadziei. Słowo 'pada' jest zupełnie nieadekwatne i mało zgrabne, by oddać to co oznacza. Niemniej jednak gdy pada, czuję się zupełnie we właściwym miejscu - w naturze. A chwila gdy burza ustaje, gdy słońce nieśmiało przebija się przez chmury, ta chwila wyzwala niemal odurzające emocje, wyzwala energię do działania.
Wczoraj była burza. Przyszła nagle, trochę z zaskoczenia, nie trwała za długo, ale wystarczająco. Choć nie miałam możliwości bliżej się z nią zapoznać, świadomość, że była jest budująca - ileż można znieść upałów?Q? Była także bardziej abstrakcyjna burza, huragan, by nie powiedzieć tsunami. W kuchni. Ze mną w roli głównej. Jakoś tak się zawsze dzieje, że jak gotuję, to niczym na polu bitewnym, brudne garnki 'sieją się' gęsto, piętrzą się w każdym możliwym zakątku, chwiejąc się zagrożone upadkiem. Przerażające pobojowisko, które straszy ciężkimi do zmycia warstwami resztek jedzenia (nie żeby przypalonego, broń Boże ;P). Na czas posiłku zamykam kuchnię, nie pozwalam nikomu wchodzić. Potem zakasuję rękawy i ... niemal w transie wiodę świat kuchenny do oczyszczenia (sic!). Gdy zgaszam ostatnią lampkę (nie lubię dużych świateł, wolę kilka małych, choć może to niekoniecznie bardzo ekologiczne), czuję się spełniona. Rzucam ostatnie spojrzenie na to miejsce, gdzie jeszcze kilka chwil wcześniej walały się dowody braku mojego logistycznego podejścia do gotowania. Już nie pada. Stoję w drzwiach przez chwilę i napawam się porządkiem. Mogę odejść.

***

Pada :D - pomyślała w duchu. Baczy obserwator dostrzegłby błysk w jej oku. W jej głowie rodził się zapewne jakiś niecny plan :P

***
Cdn_

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Raspberry frenzy czyli malinowy szał


Doświadczam czegoś zupełnie niepojmowalnego dla mojego małego umysłu. Wzięło mnie to z zaskoczenia i do tej pory dziwię się, że jeszcze mogę oddychać, że jeszcze zupełnie nie zmieniłam koloru na malinowy. Bo oto właśnie dokonałam odkrycia na skalę przewrotu kopernikańskiego. Odkryłam smak malin. Pewnie ciężko jest w to uwierzyć, ale taki jest stan rzeczy. I jeśli uznana zostanę za zdrajcę truskawek, to bez najmniejszego oporu poddam się karze, bom winna zarzucanych czynów.
Kilka lat temu miałam okazję widzieć zachowanie pewnych osób, które, w wyniku swojego pochodzenia, nie były bliżej zapoznane z fenomenem pogodowym, znanym powszechnie jako śnieg. Ich zachowanie bynajmniej nie sugerowało, że coś z nimi jest nie w porządku. Jednak naszła mnie wtedy refleksja, że musi to być niezwykłe uczucie po raz pierwszy zobaczyć, ba, dotknąć śnieg. I tutaj jestem winna kolejnej zbrodni - zazdrości. No bo czyż nie jest to wspaniałe być świadomym swoich uczuć, swojego bytu, świata w chwili takiej jak ta, gdy dotykamy śniegu?Q? Osobiście nie pamiętam tego momentu z mojego życia. Urodzona prawie (robi różnice, wiem) zimą, musiałam mieć śnieg niemal w krwi. Choć nie zmienia to faktu, że wciąż cieszę się jak gwizdek, gdy spadnie najmniejsza odrobina śniegu (raz nawet padało w moje osobiste urodziny :D), jednak pozostaje pewien niedosyt związany z brakiem wspomnienia z odkrywania tajemnicy zmrożonych płatków lecących z nieba. Niedosyt, którego nie można zaspokoić nawet zapierającym dech w piersiach widokiem gór lodowych czy samego lodowca. Ale dlaczego o tym wspominam? Bo właśnie się czuję, jak osoba, która coś odkrywa. Choć nie jest to tak fascynujące zjawisko jak śnieg, to jednak wywołuje - mam taką nadzieję - podobne wrażenie. A moim odkryciem są właśnie MALINY. Może dziwić ten fakt, bo maliny w mych rodzinnych stronach występują powszechnie. Niemniej jednak w tym roku nastąpiła jakaś magiczna przemiana, jakby przełączono jakiś guzik w moim mózgu, zarządzono zmianę warty. Uwielbiane do tej pory truskawki ustąpiły miejsca malinom. I już nawet nie próbuję dojść dlaczego tak się stało. Może teorie, że człowiekowi zmienia się smak raz na kilka lat nie jest wcale taka bezzasadna, a może to po prostu doskonale się wpasowująca w konwencję systemowo-dramatycznych zmian kolejna odmianaw moim życiu? Jakkolwiek by nie było, mogłabym jeść maliny na śniadanie, obiad i kolację i pewnie ciągle nie było by przesytu. Ale ponieważ jestem osobą rozsądną (sic!) ograniczam się do niewielkich ilości na biszkopcie, w deserze jogurtowo-malinowym czy po prostu z 'koszyczka' ;) A dziś, a właściwie już wczoraj, zrobiłam konfiturę. O tym muszę napisać oddzielnego posta, bo to długa i kleista historia ;)

Wspaniałe to uczucie odkryć smak. Szkoda tylko, że niedługo pozostaniej po nim tylko mgliste wspomnienie...hmm... aczkolwiek temu można zaradzić!

środa, 29 lipca 2009

Idea ciasta


Choć nigdy nie byłam fanem starożytności i skrzętnie omijałam ten okres podczas wszelkiej maści studiów nad literaturą, historią czy filozofią, to jednak jakimś cudem utkwiła mi w głowie (zabłąkana informacja) platońska (może się mylę, może to był ktoś inny ;)) idea rzeczy, tzn. czy to, co widzimy jest odzwierciedleniem jakieś wyższej idei, jakiegoś idealnego obrazu istniejącego w jakimś idealnym świecie. Nie jestem w stanie przytoczyć tutaj całego dyskursu, ale też nie ukrywam, że nie jest to najważniejsze w tym momencie. Zaczęłam od tego, bo chciałam się podzielić publicznie moją porażką i sądziłam, że jeśli ubiorę ją w ładne opakowanie pod tytułem 'Ciasto w tym najwspanialszym ze światów', to będzie ona jakoś mniej bolesna, mniej dokuczliwa. Zacznę więc od początku. Nie, nie, spokojnie, nie zrobię tutaj wykładu o Platonie i spółce ;) Już mówiłam, że do fanów tudzież znawców nie należę - aczkolwiek może i błąd, może należałoby się zapoznać z treścią i stawić czoło demonom przeszłości - więc początek ograniczę do dnia wczorajszego, gdy w mej głowie zrodziła się owa szkaradna myśl, by zrobić ciasto :o Chyba już pisałam o tym, że jestem beztalenciem jeśli chodzi o wypieki cukiernicze, ale walczę z tym mym niedociągnięciem. Wciąż piszę petycje o wsparcie moralne i manualno-intelektualne, ale ciągle jestem odsyłana do innego okienka i już zaczynam się gubić w tej biurokracji ;) W międzyczasie próbuję innych środków, ale jak się zaraz okaże i tutaj jest wiele do zorbienia.
Także wczoraj postanowiłam zrobić ciasto. Chodziło za mną już od jakiegoś czasu, chodziło, męczyło, dręczyło, spać nie pozwalało, aż wreszcie powiedziałam 'basta!' i zakasałam rękawy. Nie ważne, że za oknem żar lał się strumieniami, że klimatyzację trzeba było wyłączyć na czas działania piekarnika - w innym poście powinnam opisać instrukcję jak zrobić sobie saunę w domu niewielkim kosztem :P - że śliwki suszone musiały mieć specjalną ochronę, by dotrwać do momentu połączenia się z ciastem. Daga miała ideę ciasta. Pięknego jak na zdjęciu w książce*, lekko piankowego, ze śliwkami, morelami i orzechami. Przez długi okres pielęgnowana wizja tego ciasta miała się zmaterializować lada chwila, na moich własnych oczach, co więcej, zrobiona przez moje własne, acz trochę nieporadne, ręce. Zabrałam się więc do pracy, robiąc wiele hałasu o nic, bijąc się ze szklankami, łyżkami, kartonikami i innymi opakowaniami, zaprzęgając mojego nieodłącznego towarzysza bojów i po pewnym czasie było gotowe. Stop! Jedna chwila... w pewnym momencie podczas robienia masy naszła mnie złośliwa myśl, że coś jest nie tak jak powinno być. Ale znajdując się stanie nieopisanej euforii i bezpodstawengo szaleństwa kuchniowego, stłumiłam złowieszcze głosy i kontynuowałam swoje 'dzieło'. Lekcja numer niepamietamjużktóry: słuchać głosu wewnętrznego! Problem polega na tym, że jako początkujący adept sztuki kulinarnej nie do końca wierzę swoim przeczuciom, bo skąd one mogą się brać, skoro mój dorobek pichceniowy nie wyrasta poza krawędź keksówki, a patyczek włożony do środka wychodzi bardzo mokry :P?Q? Także skazana byłam na czekanie. Wielkie czekanie, wielkie napięcie i wielka ochota na spróbowanie ciasta. Teraz sobie myślę, że czasem lepiej jest czekać, marzyć... nie zawsze dobrze jest osiągnąć cel. Czasem o wiele więcej frajdy daje dążenie do niego - alem żem się zrobiła sentymentalno-patetyczna.
Powiem krótko, zwięźle i na temat. KLAPA! Moim skromnym zdaniem wyszła wielka klapa. Ale jak zwykle P. namówił mnie na zabranie tego wybryku natury do swoich rodziców, twierdząc, że primo: chodzi o sam fakt zrobienia, a secondo: wg niego ciasto było dobre, co więcej wg niego jego ojcu będzie bardzo smakowało. Nie miałam przekonania co do tego, ale ostatecznie zabraliśmy tę pokrakę ze sobą, ja oczywiście od drzwi tłumaczyłam, że hmm... cóż.... hmm... nie do końca jest tak jak miało być. Ale rodzinka podeszła do kwestii dość entuzjastycznie. Nie będę twierdzić,że nie byłam przerażona. Ich opinii wyczekiwałam, jak oskarżony na wyrok sądu. Wciąż trudno mi uwierzyć, że im smakowało. To ciasto dalekie od ideału.
Ponieważ byłam tak zrozpaczona (sic!) rezultatem mojego mącenia w kuchni, że zdjęć tego nieidealnego ciasta nie zrobiłam. Na pocieszenie... śliwki i morele... pożarte w akcie desperacji.
Ahjo. Na koniec wypada mi jeszcze tylko wrócić do tego, co pisałam na początku o idei istniejącej w innym, idealnym świecie - myślę, że Platon (czy ktokolwiek to był) miał rację. Istnieje świat z ideami ciasta, kucharza/piekarza etc. Może kiedyś uda mi się je doścignąć ;)
* Książka M. Montignac - Schudnij z Montignakiem :o

poniedziałek, 27 lipca 2009

Fettuccine con salsa di prosciutto

Po tym jak pozbyłam się ostatnich w tym sezonie gości - by mieć całkowitą pewność, że wyjechali, zabrałam się z nimi na stację i wsadziłam do autobusu jadącego na lotnisko - usiadłam sobie przy stole i naszła mnie myśl: a może by tak coś dziś jednak ugotować?Q? I wtedy zadzwownił telefon. Patrzam, P dzwoni, ku memu zdumieniu, bo rano jeszcze nie mógł znaleść ładowarki do telefonu, odbieram. P pyta czy nie mam ochoty dziś nie gotować, co oznacza, czy pójdziemy na obiad do jego rodziców. Ja mówię, że nie ma sprawy, choć mogę zrobić obiad, nie widzę żadnego problemu. P mówi, że zaraz zadzwoni do rodziców, zapytać czy są w domu i czy planują mieć obiad ;) Ku jego wielkiemu zdumieniu, mamuska odpowiedziała, że pod żadnym pozorem na obiad przyjść nie możemy i na odchodnym dodała, że będzie miała gościa. Ja rozpaczać nie będę, choć P był troszkę zbity z tropu. Ale nic. W takiej sytuacji kwestia gotowania lub nie sama się rozwiązała. Ja w dalszym ciągu siedziałam przy stole, wciąż napawając się ciszą jaka zapanowała w domu, i zastanawiałam się co też mogę wyczarować na szybkiego z tego co mam w lodówce. I oto co wyszło. Nie będę udawać, że to twórczość własne, bo tak nie jest. Co więcej, jest to przepisy z opakowania na makaron. Zaintrygował mnie. Zarówno makaron, jak i przepis. Bo że uwielbiam makaron tajemnicą nie jest. A że ostatnimi czasy odkrywam jego mnogości też dziwić nie powinno. Jeszcze tylko nazw się muszę nauczyć i będzie pakiet. Póki co, na obiad mieliśmy fettuccine z szynką i parmezanem. Muszę przyznać, że obojgu nam smakowało. Tak, nieskromnie powiem, było bardzo dobre :D




Do przepisu wprowadziłam pewne modyfikacje pod tytułem 'składników rzut na oko lub dwa'. Potem jeszcze nie do końca wzięłam pod uwagę fakt, że na opakowaniu przepis był na 4 osoby, a ja robiłam na dwie i efekt końcowy był jak następuje:

Składniki:

  • makaron fettuccine dla tylu osób ile potrzeba ;)
  • 150g szynki parmeńskiej - u mnie była to coppa i pancetta
  • 40g parmezanu (według przepisu Parmigiano Reggiano, ale ja nie miałam, więc dodałam Padano)
  • 150g śmietany gęstej - dałam na oko, lubię bardziej zwięzłe sosy
  • 50g masła - u mnie zastąpione oliwą
  • 2 łyżki koncentratu pomidorowego - u mnie salsa meksykańska, jest dość ostra, więc dodałam trochę mniej, jednocześnie nadaje potrawie ostrzejszego smaku ;)
  • łyżeczka posiekanej pietruszki
  • pół kostki rosołu

Kreacja:

  1. Ugotować makaron fettuccine według przepisu na opakowaniu.
  2. W międzyczasie na rozgrzanej w garnku oliwie, podsmażyć szynkę pokrojoną w cienki paski.
  3. Dodać 50g śmietany i wymieszać razem. Następnie doprawić rosołem, koncentratem pomidorowym lub salsa meksykańską, wymieszać i smażyć około 2 minuty.
  4. Pozostałą śmietanę wymieszać z parmezanem i odrobiną pietruszki i dodać do reszty składników.
  5. Dodać ugotowany makaron i podgrzewać chwilę czy dwie.
  6. Makaron podawać posypany pietruszką i parmezanem, jeśli ktoś bardzo lubi.
Eccola! Buon apettito!
Teraz mogę z czystym sumieniem udać się do królestwa Morfeusza. Ostatnio nie najlepiej nam się układały nasze stosunki, może dziś zawrzemy rozejm. Bardzo by mi się przydał ;)
Dobranoc :D

P.S. Sos jest mniej więcej na 4 osoby, choć według mnie starczy na dobre dwie porcje.
Okazało się, że mama nie zaprosiła nas na obiad, bo miała rybę. A my rybjadaczami za bardzo nie jesteśmy. Także na obiad idziemy jutro. Będzie coś mięsnego biegającego-nie-pływającego ;o

...hmmm...

Ostatnio nie było mnie tutaj troszku. W sumie to z jednej strony lenistwo (zarówno kulinarne jak i to czysto słownikowe), z drugiej strony dzieją się różne rzeczy, dzieją i jakoś tak chwili spokoju nie można znaleść, by myśli zebrać i coś bardziej kształtnego napisać. Nawet teraz jak tak sobie siedzę przy otwartym oknie, z nieba leje się żar, choć już trochę przytłumiony popołudniem, słychać równomierne stukanie kół tramwaju i karetki pogotowania pędzącej gdzieś zupełnie niedaleko, siedzę sobie i myślę, że dziś także nic mądrego lub chociaż wartego odnotowania nie sprokuruję. Piszę, bo mam wielkie poczucie obowiązku, który tak bezczebelnie zaniedbałam. Piszę, bo liczę, że może w trakcie, jak moje palce na nowo przyzwyczają się do faktury (sic!) klawiatury, moje uszy dostosują się do delikatengo postukiwania, a oczy w końcu 'zakomodują' na właściwą odległość, by móc rozróżniać wyświetlające się na ekranie hierogryfy, olśni mnie i popłyną myśli 'dżdżyste' i 'rzęsiste' :s Póki co nic mnie nie uderzyło, żaden błyskawica, ani żarówka się nie rozświetliła w moim otoczeniu. Także może umilknę i pozostwię przestrzeń na własne rozważania wirtualnych czytelników.
Pozdrawiam_

czwartek, 16 lipca 2009

Na sniadanie 'chleb ziemniaczany'

Jestesmy w Irlandii... Polnocnej :o hehehehehe nawet nie widzielismy, kiedy przekraczalismy granice. Noc spedzilismy w Londonderry, a zaraz wybieramy sie zobaczyc Giant's Causeway - wlasciwy (drugi po koncercie) powod naszej wizyty na Szmaragdowej wyspie.

Ale teraz korzystajac z okazji chcialam tylko napisac, ze wlasnie wrocilismy ze sniadania. Sniadania serwuja tutaj obfite i choc nigdy nie zamowilam sobie tradycyjnego Irish breakfast - jakos wizja jakja sadzonego i kielbasek nie wspolgra z moim wyobrazeniem sniadania - to dzis postanowilam skorzystac z okazji i zamowilam sobie cos, o czym juz od jakiegos czasu myslalam. Otoz na sniadanie mialam Chleb z ziemniakow. Ciekawa co to wlasciwie jest, pelna zapalu i niemal padajac z glodu czekalam na ten z nog powalajacy potraw, jednoczesnie patrzac jak inni pochlaniaja Irish breakfast. I przyszedl. Chleb znaczy sie. Hmm, patrze na talerz i wlasnym oczom nie wierze :o Aha, mowie sobie po cichu - tlumaczenie na angielski to 'thank you' :P No coz, chleb ten okazal sie niczym innym jak naszymi plackami ziemniaczanymi, ktorych fanem nie jestem :s ale najwazniejsze, ze sprobowalam i teraz wiem z kim mam do czynienia. Troche ciezko mi tez na zoladku, bo taka dostawe tluszczu z samego rana malo ktory zoladek nieirlandzki przyjmie bez bolu, ale mam nadzieje, ze bedzie lepiej wkrotce.

Zbieram sie, bo w droge trza ruszac. Do napisania...

wtorek, 14 lipca 2009

_Telegram zza morza_

Pozdrowienia ze Szmaragdowej wyspy stop
Irlandia jest genialna stop Zielona stop Czasem slonce czesciej deszcz stop Ale jeszcze blony miedzy palcami nie mamy stop Malo Guinnessa duzo Soda Bread stop B&B stop Ksiazka z irlandzkimi przepisami zakupiona stop jedziemy dalej stop napawajac sie widokami stop nawet jesli tylko przez mgle stop chmury stop
Do nastepnego dostepu do internetu stop

czwartek, 9 lipca 2009

Szał w trampkach i inne irlandzkie wertepy

Dziś krótko i mało treściwie. Jedziemy do Dublina - teraz wszyscy się cieszą, machają łapkami i co tam innego mają pod ręką, a dagal rzuca mięsem o ścianę... nie, nie, stop. Aż tak źle nie jest. Trochę zamieszania, dużo nerwów i zmian w ostatniej chwili, ale teraz rzeczy zaczynają nabierać koloru - przede wszystkim zielonego ;) - i jeśli tak dalej pójdzie to jutro będziemy sobie pić Guinnesa w jakimś irlandzkim pubie w Dublinie. No może nie Guinnessa, ja tam fanem nie jestem, a P tym bardziej. Osobiście raczej liczę na pintę prawdziwego cider - marzy :D Nie będę teraz się zagłębiać w szczegóły. Powiem tylko, że wczoraj postanowiliśmy się "wprowadzić" w irlandzki nastrój i poszliśmy na koncert U2. Bardzo fajny wieczór z super muzyką :D Trochę refleksji mnie naszło, ale niestety nie mam czasu, by się "wynurzać". Może jak wrócę i będę mieć jeszcze inne refleksje :P W tej chwili jestem w trakcie bookowania miejsc do spania - rychło w czas, nie ma co - na szczęście plecak już spakowany, przewodniki przygotowane. Tylko jeszcze ostatnie drobiazgi. No i najważniejsze, żeby P wrócił z pracy o przyzwoitej porze :o

A żeby nie było, że się obijam kulinarnie... to załączam zdjęcie z mojego dania lunchowego. Nie miałam za bardzo czasu na wielkiego gotowanie, a jednocześnie trzeba było opróżnić lodówkę, więc w ruch poszedł mikser i oczywiście mój ulubiony makaron. Sama radość. Sos muszę jeszcze dopracować, ale jak na improwizowaną wersję przeglądu tygodnia, to jestem z siebie zadowolona ;)
A oto i danie:

Makaron z sosem brokułowo-ogórkowo-jogurtowym :D
Przepis prosty, ale jak już wspomniałam wymaga dopracowania. Może jakieś sugestie?Q?
Ilość na dwie porcję:
-makaron dla dwóch osób - kto ile lubi i jaki lubi. Ja wykorzystałam makaron z pełnego przemiału, coś w stylu falbanek (musiałabym zerknąć co to za nazwa dokładnie)
-pół brokuła
-3/4 ogórka świeżego
-jogurt gęsty - ja użyłam greckiego
-przyprawy - jak kto lubi sól, pieprz i jakieś ekstrasy. Ja dodałam mieszankę Fit Knorra do twarożków, jajek i kefirów :D
-mozzarella

Sposób kreacji:
1. Makaron ugotować według przepisu.
2. Sos - brokuł podzielić na różyczki, ogórek na kawałki Wszystko wrzucić do miksera, dodać jogurt i przyprawy. Zmiksować.
3. Makaron przełożyć na talerz, polać sosem, posypać mozzarellą.

Tyle_
Mam nadzieję, że jeśli ktoś spróbuje to zrobić to podzieli się swoimi refleksjami, niezależnie od tego jakie one będą.

Oki. Wracam do bookowania. Pozdrawiam!