wtorek, 22 marca 2011

A wiosna przyszła pieszo...

Zapomniałam. Tak jakoś wyszło, ale nie mogę powiedzieć, żeby to mnie szczególnie martwiło. Tzn. matrwią mnie pogłębiające się objawy sklerozy, oj tak, ale poza tym... pierwszy dzień wiosny to dopiero początek, więc jeszcze ja zdążę zauważyć.

Dziś od rana słońce rozpychało się po niebie, więc nie mogłam nie skorzystać z tego faktu i wymknąć się na krótki spacer. Pojawił się jednak zasadniczy problem - jak się ubrać. Ostatnio, gdy wydawało mi się, że już jest wiosna - gdybym sprawdzila w kalendarzu, to bym wiedziała, że jeszcze nie przybyła - i z rozbrajającym (rozbierającym - sic!) entuzjazem porzuciałam szalik w domu, odchorowywałam to kilka dni. Zatem nauczona doświadczeniem, postanowiłam przeanalizować moją sytuację, zanim udam się na bliskie spotkanie z wiosną. Do dyspozycji miałam zimową kurtkę, szal, czapkę, dwie pary rękawiczek, kozaki i drugie buty zimowe. Ciężki wybór, muszę przyznać. Zaczęłam się zastanawiać, w którym miejscu na Ziemi, no dobrze to brzmi bardzo pompatycznie, może lepiej w Europie (sic!) zostawiłam moją wiosenną kurtkę. W sumie zwykłe buty też nie były by od rzeczy, a ciepły szalik można by zamienić na lekką chustę. Taaa... czułam się, jak prawdziwa kobieta z życiowy dylematem - w co się ubrać? Ostatecznie nie pozostało mi nic innego, jak wdziać się w zimową kurtkę i zimowe buty. W ostatniej chwili przypomnialo mi sie o prezencie, jaki dostałam od znajomych Belgów, którzy to nas odwiedzili kilka tygodni temu, wobec czego szal zimowy zamieniłam na wiosenny (szczegół że kolorystycznie z innej planety :p). I w takiej zbroi udałam sie 'na miasto'.

Miasto tonęło w słońcu i ... wodzie. Wielkie śniegi topnieją w zawrotnym tempie, po ulicach dosłownie spływają strumienie wody, ale kto by tam patrzył pod nogi (pewnie jakieś gumowce by się przydały, a nie trampki), kiedy wiosna naprawde zawitała w te północne progi, słońce otula ciepłymi promieniami, ludzie zrzucaja zimowe skorupy, zakładają okulary przeciwsłoneczne i okupują stoliki wystawione na zewnątrz kawiarenek i restauracji, łapiąc każdy promyk wiosennego słońca. Zachciało mi się pikniku, czytania książki na ławeczce w parku, wycieczek na łono natury. Aż się rozmarzyłam :p

Wracam ze spaceru pełna zapału do pracy. Ale pierwsza rzecz, jaką robię, to sprawdzenie prognozy pogody. Jutro też ma świecić słońce i pojutrze również. Bodutku, jeszcze się przyzwyczaję... pogoda zdecydowanie mnie rozpieszcza.





Ps Post napisałam wczoraj, ale z przyczyn nieobiektywnych umieszczam go dopiero dzisiaj. Update na temat pogody - słońce świeci z wszystkich sił, aż chce się znowu uciekać na świeże powietrze...

niedziela, 20 marca 2011

Kolejna niedziela...

Niedziela, oaza spokoju i wolno biegnącego czasu... w teorii, w praktyce bywa różnie. W praktyce są informacje przekazywane na czerwonym pasku z opisem 'PILNE', 'Z OSTATNIEJ CHWILI' i już wiadomo, że niedzielny spokój został zachwiany. Nie śledzę na bieżąco informacji, jednak zapewniam sobie stosowną, nie przekraczającą norm dawkę dzienną, która umożliwia zachowanie trzeźwości umysłu, ale jednocześnie stawia do pionu. Świat za oknem kusi delikatnie muskającymi dachy promieniami już prawie wiosennego słońca, ciszą poranka, przerywaną tylko rytmicznym stukotek przejeżdżającego od czasu do czasu tramwaju. Świat za oknem szepcze, że jest wspaniale. Patrzę przez okno i chcę mocno w to wierzyć. Świat za moim oknem jest w rzeczy samej sielanką. Ale to tylko za moim oknem. Za czymś innym oknem, jeśli takowe w ogóle posiada, świat jawi się jako chaos o nieokreślonych rozmiarach i nieprzewidywalnej przyszłości. Świat za czyimś innym oknem dyktowany jest przez panów zza biurek, którzy umieją ładnie mówić o trudnych tematach i którzy lubią rysować czołgi ołówkami na pięknie czerpanym białym papierze. Ich słowa niczym karabin maszynowy wypluwają wszelkie niebezpieczeństwa, draństwa i akty przemócy przeciwko świętym prawom hołdowanym przez cywilizowaną cywilizację (sic!). A mnie na myśl przychodzi, patrząc wciąż na sielankę za moim oknem, Orwell i Rok 1984, Nowy, wspaniały świat Huxleya, czy ostatnio czytana Atwood Oryks i Derkacz. Pozwalam sobie na chwilę folgowania moich zachciankom i łudzę się, że to, co się dzieje, to, co się jeszcze ma wydarzyć, stanie się kanwą superprodukcji hollywoodzkiej, która -paradoksalnie - mam nadzieję wejdzie na ekrany kin za parę lat.

Gubię się już naprawdę w tym wszystkim. Patrzę przez okno i oślepia mnie blask słońca. Przez chwilę widzę tylko 'mleko' i gdzieniegdzie jakieś kontury. Obym tylko nie zrobiła nic głupiego w tym czasie... potem wszystko wróci do normy...chyba....

piątek, 18 marca 2011

W tzw. wolnej chwili zajęłam się pracami archeologicznymi (odkrywkowymi)...
... pamiątkowe wpisy w Museum Polarnym w Tromso, a wśród nich wpis po polsku z 1965 r. ... ku pokrzepieniu...

sobota, 12 marca 2011

...


Nie kupiłam gazety. Ku mojemu zaskoczeniu pierwsze strony nie krzyczały o wczorajszym kataklizmie (poza dwom największymi dziennikami). Postanowiłam zatem zaczarować rzeczywistość. Uchwycić te chwile, kiedy 'rozlegała' się jeszcze cisza przed burza...


Statek 'Legend' w porcie skutym lodem

Nowa Opera w Oslo

Droga do Akershus festning (twierdzy strzegącej Oslo)

piątek, 11 marca 2011

Nie czytam gazet, bo tutejsze nie reprezentują zbyt wysokiego poziomu. Telewizji też raczej nie oglądam, bo patrz jak wyżej, albo jeszcze gorzej. Wczoraj przez przypadek włączyłam TV... potem w ruch poszedł internet. Migawka, ulotna chwila zanim trzeba będzie wrócić do pracy. Mój mózg przerabia informacje, ale do końca nie dociera, co się wydarzyło, bo za oknem słońce świeci, ludzie dziarsko maszerują z jednego kierunku do drugiego, mewy krążą po niebie. Normalność. Codzienność. Trudo uwierzyć, że na durgim końcu świata ludzie walczą z potężną naturą i niestety po raz kolejny upada mit o jej ujarzmieniu, o pokonaniu tej, której pokonać się nie da.

Wraca P. i mówi, że Kaya odpisała, że jest cała. Kaya jest znajomą z Japonii, mieszka w Kyoto... na szczęście. Dziwne to uczucie czytać maila od kogoś, kto poszedł rano do pracy, jak w każdy zwykły dzień, a do domu wrócił pełen horroru i niedowierzania, że świat za oknem nie jest konstansem. Oglądamy zdjęcia na BBC i CNN. Słuchamy przejętego głosu dziennikarza, który opowiada o tym, jak w roku 2004 też był w tym rejonie świata.

Wieczorem przed snem patrzę na bezchmurne niebo i wsłuchuję się w niczym niezmąconą ciszę.

Dzisiaj jest piękny, słoneczny dzień. Błękit nieba dominuje nad miastem. Rozważam, czy po śniadaniu pójść po prasę (tę o nie za wysokich lotach :s), bo z jednej strony chciałabym wiedzieć, z drugiej boję się tego, co mogę zobaczyć. Jak wygodnie jest w naszym pieknym, wspaniałym świecie. Inni muszą stawić dzielnie czoła nowemu ...

środa, 9 marca 2011

Wizyta znajomych przypomina mi, że świat wciąż toczy swój garb, że słońce wciąż wstaje na wschodzie, a zachodzi na zachodzie. Nie odkrywam Ameryki, bo dawno temu zrobili to Wikingowie, więc pozostoje mi tylko czytanie o ich wielkich wyczynach w czasie tych krótkich porannych chwil, gdy komputer dopiero rozgrzewa swoje procesory przed kolejnym dniem pracy. Rutyna ograbiła mnie z myśli co bardziej twórczych, bo nie mogę twierdzić, że pozbawiła mnie myśli w ogóle. Przeciwnie. Jednak znalezienie czasu na zapisanie ich, zedytowanie, umieszczenie tutaj wydaje się być wyczynem na skale odkryć Wikingów.

Kiedyś powiedziałabym, że klisze ze zdjęciami kurzą się w szufladzie, dziś powiem, że zalegają w komputerze, obniżając jego moce przerobowe. Gdy ostatnio pojawiła mi się informacja, że mam mało miejsca na dysku, zaczęłam dociekać co to znaczy mało i okazało się, że BARDZO mało - 30 GB samych zdjęć i klipów. Obiecałam sobie, że się za to wezmę, że je przejrze, posegreguję i umieszczę coś na blogu. I tak robię kolejną kawę, a blog świeci pustkami. I rośnie góra zdjęć do przejrzenia, książek do przeczytania, filmów do obejrzenia, miejsc do odwiedzenia i pracy przybywa... tylko doba wciąż ma 24 godziny... dobrze, że dzień staje się coraz dłuższy.