czwartek, 29 września 2011

Idzie zima...


Poniekąd mamy już jesień. Poniekąd zbliża się zima. Poniekąd, bo dziś słońce grzało, jak w upalne lato. A mnie, wbrew warunkom zewnętrznym, naszła chęć na dżem gruszkowy. Znalazłam kiedyś przepis na jakimś blogu, nawet zrobiłam go zim z kilka temu, ale teraz nie mogłam go znowu znaleźć. Pamiętam tylko, że nie wyszedł jak trzeba, że za płynny, za słodki. Mimo wszystko chciałabym go ponownie zrobić. Hmm, szkoda, że pamiętać zawodną jest.

środa, 28 września 2011

O motylu i rewolucji

Ostatnio jedyną formą sztuki, z którą mam styczność (sic!) to sztuka wstawiania skoro świt i biegania na siłownię, gdzie oglądam, w trakcie wykonywania ćwiczeń oczywiście, intelektualną papkę reality show tudzież mecze piłkarskie. No cóż, można by powiedzieć, że bywa i tak, ale mimo wszystko głód sztuki chociażby przez średnio duże S z lat młodzieńczych gdzieś tli się i nieśmiało wydreptuje swoje ścieżki dostępowe. A potem przychodzi tydzień, jak ten, gdzie w poniedziałek byliśmy na Banff Mountain Film Festival (o którym można sobie poczytać tutaj), a dziś eksplozja intelektualności w postaci rumuńskiej wizji człowieka jako motyla z rewolucją rumuńską w tle.


O ile Banff Festival to pożywka dla spragnionych wrażeń dusz awanturniczo-przygodowych, o tyle spotkanie z rumuńskim pisarzem Mircea Cărtărescu, to już zupełnie inna liga. 




Przyznam się na samym początku - w życiu nie słyszałam tego nazwiska wcześniej. Co więcej, chyba nawet nigdy nie czytałam nic z literatury rumuńskiej. Fakt, że w ogóle się dowiedziałam o tym spotkaniu wynikał z bardzo prozaicznej przyczyny - nasz rumuński znajomy zapytał, czy by nas interesowało. Podniosłam nieśmiało rękę w górę. Na stronie Litteraturhuset stało napisane, że można go porównać do Prousta, Joyce'a, Kafki i Borgesa. Bez zastanowienia wysłałam smsa do znajomego z prośbą o zakupienie biletu także dla mej skromnej, by nie powiedzieć "ignoranckiej", osoby. 


Choć byłam na kilku spotkaniach autorskich, przeróżnych autorów, to jednak to przyznaję bez bicia zrobiło na mnie wrażenie. Siedziałam zasłuchana w słowa Cartarescu, które z mocnym akcentem rumuńskim, dźwięcznie malowały przeróżne obrazy w moim umyśle. Pan prowadzący spotkanie (na zdjęciu w jasnej koszuli) wydawał się być mocno poddenerwowany. Sam Cartarescu na początku sprawiał wrażenie maszyny, która musi się rozkręcić, jednak gdy już to zrobi, to kreuje świat tak fantastyczny, że wkładam duży wysiłek, by nie wybiec z sali i nie porwać jego książki i dać się pochłonąć (alternatywą było udanie się na nadbrzeże i opisanie własnego świat, jako że wydawało mi się to marną opcją, a książki w Litteraturhuset były tylko po norweski, więc ostatecznie zostałam na swoim miejscu). Pytania pana prowadzącego miały potencjał, ale wyartykułowane zakrawały na rzemieślniczo-akceptowany esej na temat literatury klasy B. Jednak odpowiedzi Cartarescu, bardzo świadome i paradoksalnie nigdy nie schodzące z tematu, "uświetniały" je, wprowadzały momentami nastrój niemal oniryczny (od razu przyszedł mi do głowy Schulz, muszę znowu po niego sięgnąć!). Spotkanie to zostało zorganizowane w związku z publikacją ostatniej części trylogii Orbitor w języku norweskim (jak się okazuje na próżno szukać wydania polskiego, nie tylko nie przetłumaczono całości, nie przetłumaczono nawet jednej części, ba z całej twórczości pana Cartarescu przetłumaczono dwie "książeczki":s) i ta też trylogia, logiczne, była głównym tematem. Jako że jest to powieść wielopłaszczyznowa z masą wątków, historii mniejszy lub większych (sam autor naliczył 40 historii, które barwnie przez dwa tomy rozpisywał, by później potrzebować spokoju zagwarantowanego stypendium w instytucie niemiecki w Stuttgarcie, by ukończyć tom trzeci), pytania i odpowiedzi przechodziły z jednego frontu na drugi, po czym na jeszcze inny, a to wszystko ubrane w dobrze opanowany, aczkolwiek wspomagany francuskim, włoskim i rumuńskim, angielski. Wyobraźcie sobie zatem ten językowy misz-masz opisujący świat, który jest boleśnie rzeczywisty, a jednak ma coś ze snów, z fantazji zrodzonych w wyniku doświadczeń życiowych budowanych na kanwie wydarzeń historycznych. Gdy Cartarescu mówi, że swoją bogatą wyobraźnię zawdzięcza swojej matce, która każdego ranka budziła się i mówiła "miałam sen" (mnie nasuwa się automatycznie pewne nazwisko, ale to już szczegół), gdy opowiada o swojej pierwszej wizycie za granicą, gdy pojechał do .... bagatela Nowego Jorku i robił zdjęcia w supermarkecie, jak ojciec komunista zabronił matce uczyć go o jakiejkolwiek religii i wiele innych historii, Cartarescu używa języka, który można by czytać, a nie słuchać. Słuchanie brzmi nienaturalnie, bo mało kto tak mówi. Ale mimo wszystko słuchanie było przyjemnością. Zgrzyt pojawiał się, gdy porównywał swoje książki, utwory, sposób swojej pracy do wielkich twórców kultury europejskiej (np. Mann, czy Bosch). Choć powtarzał za każdym razem, że to w celu wizualizacji, a nie podnoszenia się do rangi największych twórców, to jednak o skromności tego człowieka można by powiedzieć, że gdzieś zanikła. A może to po prostu ogromna wiara w moc swoich utworów i to, że to, co napisał ma niezaprzeczalną wartość. Koniec końców słuchałam jego słów i w głębi duszy zazdrościłam mu pewności siebie. Choć bardziej zazdrościłam mu tych obrazów, snów, zwrotów, które powstawały w jego głowie szybciej niż strzela karabin maszynowy. A najbardziej zazdrościłam mu tego motyla, uskrzydlonej duszy człowieka. 


Wróciłam do domu i od razu zasięgnęłam porady u wszechwiedzącego wujaszka Google'a. Okazuje się, że nie tylko po polsku nie można obcować z twórczością tego pana, ale nawet po angielsku nie jest to proste zadanie. Pozostaje zatem liczyć, że Cartarescu dostanie w najbliższym czasie Nobla i pojawi się przekład całej trylogii i może nawet więcej. Póki co nie będę nawet udawać, że się przymierzę do wersji norweskiej, choć szwedzka byłaby już bardziej kusząca. Cóż pozostaje czekać i liczyć na cud, a wtedy może się jeszcze okazać, że jest to nie do czytania... ale cóż... brzmi dumnie ;)

piątek, 23 września 2011

Koniec świata???

Wyobraźcie sobie dzień, a właściwie poranek, gdy podczas rytualnego włączania komputer (spójrzmy prawdzie w oczy, jest to jedna z pierwszych, u niektórych pierwsza czynność, jaką wykonują po przebudzeniu, wcześniej niż na przykład nastawienie wody na kawę ;p) zdajecie sobie sprawę, że coś nie działa. Zabieram wam to frakcję sekundy, by dojść do tego, co nie gra. Internet. Nie ma Internetu. Nie ma... świata??? Uświadomiłam sobie, że mam jeszcze resztki instynktu samozachowawczego, bo odsłoniłam rolety i ... wbrew temu, co by się mogło wydawać świat istniał. Na soczyście błękitnym niebie dumnie promieniało słońce. Zapowiadał się wspaniały dzień. Ale co z tym Internetem? Nie należę do tych, co bez Internetu nie przeżyją minuty. Mogę spokojnie obejść się bez wszechwiedzącego wujka Google i innych pociotków Microsoftu. Problem, że potrzebuję Internetu do pracy, ot taki mały zgrzyt, niemal niezauważalny detal. W sumie kto by się przejmował. Ano właśnie... wpatruję się więc w mojego towarzysza kompa i siłą perswazji próbuję go nakłonić do zrobienia czegoś, by ostatecznie Internet działał. Ten odwdzięcza się pogardliwym, jeszcze sennym spojrzeniem, jakby to niby on miał coś z tym wspólnego. Lituję się nad nim - czyż nie jestem miłosierna? Przechodzę do bardziej zaawansowanych działań. Naciskam guzik wyłącz na ruterze. Gasną światła, no dobrze, diody. Odliczam do dziesięciu i włączam ponowie. Czekam. Skądś to znam. Znowu czekam. I ... nic. Internetu jak nie było tak nie ma. Przyjmuję pozę osoby myślącej, intensywnie rozważającej problem natury niemal egzystencjalnej. Skoro nie ten guzik, to który? Innych nie ma. A zatem? Wtyczka. Wyłączam wtyczkę, wszystkie kabelki jakie się da. Robię coś na miarę Wielkiego Wybuchu i nie będę ukrywać, że zaczęły zapalać mi się lampki (szkoda, że nie te sygnalizujące połączenie z Internetem). Jak ja to wszystko potem poskładam? Peszek. Składam mimo wszystko, czując z jednej strony dumę z moich zdolności technicznych i rozpacz z ich nieskuteczności. Ostatnia deska ratunku... śpi. Patrzę na zegarek. Budzik P. jeszcze nie dzwonił, a nie chcę wyjść na rozhisteryzowaną panikarę, co to wieści koniec świata ("as we know it"). Zatem znowu czekam. Siadam na kanapie z kubkiem parującej kawy (ta, w międzyczasie zrobiłam sobie coś na wzmocnienie zdolności percepcyjnych) i czekam. Dzwoni budzik. Zgodnie z rytuałem, P. włącza snooze i śpi jeszcze z 10 minut. Jestem dzielna i czekam kolejne dziesięć minut, w międzyczasie rozważając strategię przekazania przerażających wieści. Mogę zatem wpaść do sypialni niemal z krzykiem, że nastąpił koniec świata, bo Internet nie działa. Mogę również, mówię do siebie, udawać, że nic się nie stało, otworzyć beznamiętnie drzwi do sypialni z tekstem typu: kochanie, czas wstawać, Internet nie działa, chcesz kawy. Dzwoni budzik. Idę do sypialni i otwieram drzwi. P śpi w najlepsze. Hmm, nic, jak trza to trza. Podchodzę jednak do sprawy taktycznie i mówię: "Cześć M..., działał ci Internet wczoraj w nocy?" P. obdarza mnie zaspanym spojrzeniem znad kołdry: ta, mruczy i przewraca się na drugi bok. "Acha, no to teraz nie działa" mówię i czekam na reakcję. Spod kołdry dolatuje mnie niewyraźne "wstaję". Po chwili wychodzi zaspany, każdy włos w inną stronę i jeszcze wciąż niedobudzony spogląda na ruter. Zaczyna mechanicznie od wyłączenia go. Nic nie daje, ale to już wiemy. Próbuje swoich mało wyrachowanych sztuczek specjalisty i nic. Jestem złośliwa i myślę sobie, że powinnam zmienić fach. Płacą mu niezłe pieniądze za rzeczy, które sama wymyśliłam. Do rozważenia! Ostatecznie patrzy na mnie i mówi, że nie działa - odkrycie sezonu - i że trzeba zadzwonić do providera. Grrr, na samą myśl robi mi się słabo. Nie mam za dobrego zdania na temat kompetencji osób siedzących po drugiej stronie telefonu. Ale co mogę zrobić, dzwonię. O dziwo dość szybko łączę się i miłī pan informuje mnie, gdzie się dodzwoniłam. Dziękuję, dobrze wiedzieć. Wyrzucam więc z siebie swoje lamenta i czekam. W słuchawce zapada cisza. Po chwili pan przemawia: "zatem masz (tutaj, jak wiadomo lub nie, wszyscy niemal są na ty) problem z połączeniem z Internetem". Wow, mam ochotę zapaść się pod ziemię i udawać, że szukam alternatywnej drogi do Indii tudzież Chin (przy wybieraniu połączenia trzeba zadeklarować z w jakiej kwestii się dzwoni - Internet press two - i czy chce się zgłosić problem techniczny press one - oh yes!). Po czym zaczyna się standardowo procedura weryfikacji kim jestem i jaki problem zgłaszam. Ostatecznie po pięciu minutach "rozmowy" pan mi mówi, że jest awaria w dzielnicy i że już technicy się tym zajmują. Ile potrwa nie potrafi powiedzieć, ale jeszcze dzisiaj Internet powinien być. Dziękuję, miłego dnia życzę. Grrrr. Rozważam alternatywy, jakie mam. Jeśli to problem z dzielnicą, to nawet kafejki Internetowe nie wchodzą w grę, tzn. te blisko. Pytanie, gdzie się kończy dzielnica. Z tego wszystko zrobiłam się głodna. Robię sobie śniadania i wtedy coś mnie ruszyło. P. sprawdza pocztę. Jest Internet? Patrzy się na mnie z rozbrajającym uśmiechem i mówi "kochanie, trochę technologii i jest wszystko". Połączył się za pomocą smartphone'a. Zabijam go wzorkiem i wracam do swojego śniadania. I tak nie chcę mieć smartphone'a. Wolę święty spokój. A brak Internetu nie jest tak zły. Nadrobię zaległości "w papierach". Albo wydłużę sobie przerwę kawową i poczytam książkę. Folguję sobie w myślach, jak to wykorzystam ten dar z niebios, gdy P. oznajmia najbardziej obojętnym tonem, że Internet wrócił. Czar prysł. Wraca szara rzeczywistość.

Marzę o poranku, kiedy nie będzie Internetu znowu. Tym razem nie zrobię nic, nie obudzę nikogo, a tym bardziej nie będę nigdzie dzwonić. Usiądę sobie na kanapie z książką i dobrą kawą i będę delektować się chwilą.

poniedziałek, 5 września 2011

Powroty

Wróciłam.

Pełna wrażeń, kart zapisanych zdjęciami i jeszcze większą ilością obrazów i chwil zapisanych w pamięci. Wiem, że tam byłam, bo w paszporcie dumnie puszą się wizy z pieczątkami wjazdu i wyjazdu. Ale ciągle nie wierzę. Nie dociera do mnie, gdzie byłam, co widziałam. Choć nogi moje stąpały po bezkresnych stepach mongolskich, wspinały się po Wielkim Murze Chińskim, czy moczyły się w Bajkale, to jednak, gdy patrzę na mapę nie wierzę, że tam byłam. W głowie układam słowa, by opowiedzieć o tym, co przeżyłam, ale gdy pada najprostsze pytanie... milczę. Nie wiem, co powiedzieć. Nie umiem tego opisać. Muszę to przetrawić.

Jeszcze wciąż nie obejrzałam zdjęć. Są jak puszka Pandory... gdy się za nie wezmę, zniknę na całą zimę :p ale może uda mi się znaleźć słowa, by ubrać tę wyprawę we właściwe emocje, kolory, dźwięki. Teraz jeszcze nie potrafię, jest jeszcze za wcześnie. Zatem należy uzbroić się w cierpliwość...

A może już wkrótce...