poniedziałek, 19 października 2009

Niedzielne pobojowisko

O dziwo nie było ciężko wstać po tym, jak o drugiej w nocy wróciliśmy z imprezy urodzinowej. Ku mojemu zdumieniu rozpierała mnie energia i chęć do działania. Nastawiłam więc sobie codzienną herbatkę zieloną, usiadłam przy stole i … wsłuchiwałam się w przyjemnie kojącą ciszę niedzielnego poranka. Wzięłam książkę do ręki – tak a propos to o tej książce jeszcze będzie ;). Nazywa się ‘Black gold. A dark history of coffee’ Anthony’ego Wilda i zdecydowanie postanowiłam się podzielić moim refleksjami na jej temat, tylko ostatnio nie mam za bardzo czasu na czytanie, więc należy uzbroić się w cierpliwość :D – ale czytanie mi nie szło. Miałam potrzebę działania, zrobienia czegoś, by nie użyć wielkiego słowa pt. stowrzenie.

Powstało tiramisù* w wersji Montignakowej.



Na samym wstępie zaznaczę, że wielkim fanem tego deseru nie jestem. Kawę, a owszem lubię, to raczej wiedza powszechna. Jednak pozostałe składniki w swojej kombinacji nie wywołują stanu euforii jak u niektórych innych osobników. Niemniej jednak można od czasu do czasu dogodzić większości i zrobić coś bardziej pod ich gusta niż mój. A że lubię wyzwania, to już chyba też tajemnicą nie jest, więc postanowiłam przygotować owy deser … Włochom :D Dodajmy do tego perwersję ciągłego eksperymentowania i mamy pełny obraz mojej naiwnej działalności.
W ruch poszedł mój dobry przyjaciel mikser. Już na początku się okazało, że zapomniałam się zaopatrzyć w jajka, więc oczywiście ich ilośc nie do końca się zgadzała z wytycznymi. Zdarza się, mówię sobie i dalej miksuję, zasłuchana w kakafonię odgłosów miksera. Na palniku ‘prokurowała się’ kawa, na blacie obok drżały przerażone swoją perspektywą biszkopty i tylko ricotta wymownie milczała, ale może wynikało to z faktu, że była szczelnie zamknięta przez wieczko, hmm, dekiel, no zakrętkę, er pudełko** …;P Praca się posuwała. Miska wypełniła się, i całą kuchnię, zapachem świeżej kawy, masa jajkowo-fruktozowa połączyła się w jedność i z niecierpliwością oczekiwała sera. Biszkopty pogodziły się już ze swoimi przeznaczeniem, a może tylko dobrze udawały, bo ostatecznie wiedziały, że dla nielicznych ta walka nie będzie ostatnią. Byłam w niebie. Od czasu do czasu zaglądałam do przepisu, który był tak krótki, że aż wydawał się być za łatwy do zapamiętania, więc moja wrodzona niepewność nakazywała mi się wspierać na wiedzy starszych, bardziej doświadczonych. I nadszedł moment rzezi biszkoptowej. Tylko nie mówcie nikomu, w przypadku jakiegokolwiek śledztwa wyprę się wszystiekgo, zaprzeczę każdemu faktowi, który będzie na moją niekorzyść, ale sypać innymi nazwiskami też nie będę. Także poszły niewiniątka na pewną śmierć, straszną, przerażającą, przez utopienie. Świadomość sprawy, za którą zginieli powinna jednak dodawać otuchy. Albowiem był to eksperyment dla dobra ludzkości, akt twórczy mający dać radość i zadowolenie, poczucie spełnienia i satysfakcji. Wypełniły się więc miseczki utopionymi biszkoptami, żeby nie było im za dobrze, zalano je jeszcze masą serowo-jajeczną i na koniec dla osłody – (sic!) – gorzka czekolada. Spojrzałam na efekt swoich niecnych poczynań. ‘Miejmy nadzieję, że się nie potrują’ przeszło mi przez głowę i nie chodziło tu o biedne biszkotpy.










Chciałam się zatrzymać na chwilę. Dotknąć jej, pomilczeć razem lub wdać się w rozmowę o sensie egzystencjalnym, o mistycyzmie Majmonidesa według Spinozy i absolucie Hegla lub o konieczności zakładania kasków ochronny podczas przechodzenie pod rusztowaniami. Jednak nie było czasu, bo pole bitwy, jakie powstało po moich działaniach, wymagało natychmiastowych działań resuscytacji krążeniowo-oddechowej. Sprzątanie ma w sobie coś z nemesis. Akt twórczy przywracający porządek i harmonię rzeczywistości nas otaczającej. Ogromna siła kształtowania tej rzeczywistości, formowania jej. Apoteoza ładu.

Oglądacie czasem kryminały amerykańskie? Przyznaję się bez bicia, że jest to mój kolejny nałóg, czy jakby to nazwać. Uwielbiam kryminały zarówno w wersji ekranowej jak i papierowej. Ale dlaczego o tym wspominam, otóż jest taki moment gdy dzielni, szalenie inteligentni detektywi zdają sobie sprawę, że mają doczynienia z mordercą seryjnym. Co zazwyczaj o tym świadczy? Modus operandi. Zgadza się, taki otóż model często też oznacza, że sprawca zabiera trofea, cokolwiek by to nie miało być. Czasem są to jakieś przynależności ofiary, nierzadko części samych ofiar :o lub ich zdjęcia. Teraz chyba już wiecie do czego zmierzam? Zdjęcia moich wynalazków to takie trofea. Gdy zdałam sobie z tego sprawę, zaczęłam się zastanawiać czy może coś jest ze mną nie tak. Potem uświadomiłam sobie, że samo robienie zdjęć to nic. Publikowanie ich w necie to już szczyt śmiałości :p Ale że nie jestem w tym szaleństwie osamotniona, co więcej obszerność niektórych blogów skazywałaby ich autorów na lata świetlna za kratami, więc uspokojona kontynuowałam dokumentowanie efektów swojej aktyności :D

Tiramisù smakowało. Ofiarność biszkoptów nie poszła na marne.

Basta:D

*Przepis na tiramisu:
(przepis pochodzi z książki 'Menu per dimagrire' M. Montignaka)


Składniki na porcje dla dwóch osób:
60 g biszkoptów typu Pavesini (nie wiem czy takowe się dostanie w Polsce, generalnie są to lżejsze, mniej kaloryczne biszkopty, nie takie typowe)
250 g ricotty light - ja nie dostałam akurat, więc użyłam zwykłej
40 g fruktozy
2 żółtka
180 ml kawy - w oryginale jest napisane ristretto, także musi być dość mocna
10 g kakao gorzkiego

Preparacja:
Żółtka wraz z fruktozą ubić mikserem, czy czymkolwiek macie pod ręką, na homogeniczną - uwielbiam to słowo, pojawia się często we włoskich przepisach ;) - masę.
Następnie dodać ricottę, zmiksować i przepuścić przez sito interrogacyjne. Choć samo sitko też wystarczy.
Przygotować kawe. Utopić w niej biszkopty - wystarczy chwila w przypadku biszkoptów typu Pavesini - i ułożyć jedną wartwę w miseczkach. Na biszkoptach ulożyć warstwę serowo-jajeczną, tak ze dwie łyżeczki, żeby zakryć biszkopty. Ułozyć kolejną warstwę topielców i przykryć resztą masy ricottowej.
Wierzch posypać kakao.
Wstawić do lodówki i ćwiczyć silną wolę przez co najmniej godzinę. Potem można sobie pofolgować.

** Myślę, że nie trzeba wyjaśniać do jakiego kultowego filmu to się odnosi ;p

3 komentarze:

  1. już na początku mnie zaciekawiłaś wspominając o książce, potem tiramisu w wersji MM, hmmm coś dla mnie :)
    też fanką tiramisu nie jestem, choć kawę ubóstwiam, tak jak czytać ciebie :)
    dasz przepis? ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję za miłe słowa :D
    Pani życzy sobie przepisu? Się robi. Już uzupełniam wpis. A MM jest ostatnio moją wyrocznią. Staram się jeść wg jego założeń i wytycznych, nie zawsze się da. Niezależnie jednak od wszystkiego uważam, że MM ma bardzo dobre przepisy, czasem trzeba bardziej doprawić, ale na prawdę na placach jednej ręki można liczyć przepisy, które mi nie smakowały. Także na pewno będzie ich tutaj więcej ;)

    Pozdrawiam_

    OdpowiedzUsuń
  3. Ricotta , nie - mascarpone?

    Przeczytałam wpis, i przeczytam jeszcze ze dwa razy, bo przypomniałaś mi atmosferę moich starych wpisów na nieżyjących historiach ;)

    A tiramisu to ja łyżkami mogę! :)

    buźka

    OdpowiedzUsuń