środa, 28 września 2011

O motylu i rewolucji

Ostatnio jedyną formą sztuki, z którą mam styczność (sic!) to sztuka wstawiania skoro świt i biegania na siłownię, gdzie oglądam, w trakcie wykonywania ćwiczeń oczywiście, intelektualną papkę reality show tudzież mecze piłkarskie. No cóż, można by powiedzieć, że bywa i tak, ale mimo wszystko głód sztuki chociażby przez średnio duże S z lat młodzieńczych gdzieś tli się i nieśmiało wydreptuje swoje ścieżki dostępowe. A potem przychodzi tydzień, jak ten, gdzie w poniedziałek byliśmy na Banff Mountain Film Festival (o którym można sobie poczytać tutaj), a dziś eksplozja intelektualności w postaci rumuńskiej wizji człowieka jako motyla z rewolucją rumuńską w tle.


O ile Banff Festival to pożywka dla spragnionych wrażeń dusz awanturniczo-przygodowych, o tyle spotkanie z rumuńskim pisarzem Mircea Cărtărescu, to już zupełnie inna liga. 




Przyznam się na samym początku - w życiu nie słyszałam tego nazwiska wcześniej. Co więcej, chyba nawet nigdy nie czytałam nic z literatury rumuńskiej. Fakt, że w ogóle się dowiedziałam o tym spotkaniu wynikał z bardzo prozaicznej przyczyny - nasz rumuński znajomy zapytał, czy by nas interesowało. Podniosłam nieśmiało rękę w górę. Na stronie Litteraturhuset stało napisane, że można go porównać do Prousta, Joyce'a, Kafki i Borgesa. Bez zastanowienia wysłałam smsa do znajomego z prośbą o zakupienie biletu także dla mej skromnej, by nie powiedzieć "ignoranckiej", osoby. 


Choć byłam na kilku spotkaniach autorskich, przeróżnych autorów, to jednak to przyznaję bez bicia zrobiło na mnie wrażenie. Siedziałam zasłuchana w słowa Cartarescu, które z mocnym akcentem rumuńskim, dźwięcznie malowały przeróżne obrazy w moim umyśle. Pan prowadzący spotkanie (na zdjęciu w jasnej koszuli) wydawał się być mocno poddenerwowany. Sam Cartarescu na początku sprawiał wrażenie maszyny, która musi się rozkręcić, jednak gdy już to zrobi, to kreuje świat tak fantastyczny, że wkładam duży wysiłek, by nie wybiec z sali i nie porwać jego książki i dać się pochłonąć (alternatywą było udanie się na nadbrzeże i opisanie własnego świat, jako że wydawało mi się to marną opcją, a książki w Litteraturhuset były tylko po norweski, więc ostatecznie zostałam na swoim miejscu). Pytania pana prowadzącego miały potencjał, ale wyartykułowane zakrawały na rzemieślniczo-akceptowany esej na temat literatury klasy B. Jednak odpowiedzi Cartarescu, bardzo świadome i paradoksalnie nigdy nie schodzące z tematu, "uświetniały" je, wprowadzały momentami nastrój niemal oniryczny (od razu przyszedł mi do głowy Schulz, muszę znowu po niego sięgnąć!). Spotkanie to zostało zorganizowane w związku z publikacją ostatniej części trylogii Orbitor w języku norweskim (jak się okazuje na próżno szukać wydania polskiego, nie tylko nie przetłumaczono całości, nie przetłumaczono nawet jednej części, ba z całej twórczości pana Cartarescu przetłumaczono dwie "książeczki":s) i ta też trylogia, logiczne, była głównym tematem. Jako że jest to powieść wielopłaszczyznowa z masą wątków, historii mniejszy lub większych (sam autor naliczył 40 historii, które barwnie przez dwa tomy rozpisywał, by później potrzebować spokoju zagwarantowanego stypendium w instytucie niemiecki w Stuttgarcie, by ukończyć tom trzeci), pytania i odpowiedzi przechodziły z jednego frontu na drugi, po czym na jeszcze inny, a to wszystko ubrane w dobrze opanowany, aczkolwiek wspomagany francuskim, włoskim i rumuńskim, angielski. Wyobraźcie sobie zatem ten językowy misz-masz opisujący świat, który jest boleśnie rzeczywisty, a jednak ma coś ze snów, z fantazji zrodzonych w wyniku doświadczeń życiowych budowanych na kanwie wydarzeń historycznych. Gdy Cartarescu mówi, że swoją bogatą wyobraźnię zawdzięcza swojej matce, która każdego ranka budziła się i mówiła "miałam sen" (mnie nasuwa się automatycznie pewne nazwisko, ale to już szczegół), gdy opowiada o swojej pierwszej wizycie za granicą, gdy pojechał do .... bagatela Nowego Jorku i robił zdjęcia w supermarkecie, jak ojciec komunista zabronił matce uczyć go o jakiejkolwiek religii i wiele innych historii, Cartarescu używa języka, który można by czytać, a nie słuchać. Słuchanie brzmi nienaturalnie, bo mało kto tak mówi. Ale mimo wszystko słuchanie było przyjemnością. Zgrzyt pojawiał się, gdy porównywał swoje książki, utwory, sposób swojej pracy do wielkich twórców kultury europejskiej (np. Mann, czy Bosch). Choć powtarzał za każdym razem, że to w celu wizualizacji, a nie podnoszenia się do rangi największych twórców, to jednak o skromności tego człowieka można by powiedzieć, że gdzieś zanikła. A może to po prostu ogromna wiara w moc swoich utworów i to, że to, co napisał ma niezaprzeczalną wartość. Koniec końców słuchałam jego słów i w głębi duszy zazdrościłam mu pewności siebie. Choć bardziej zazdrościłam mu tych obrazów, snów, zwrotów, które powstawały w jego głowie szybciej niż strzela karabin maszynowy. A najbardziej zazdrościłam mu tego motyla, uskrzydlonej duszy człowieka. 


Wróciłam do domu i od razu zasięgnęłam porady u wszechwiedzącego wujaszka Google'a. Okazuje się, że nie tylko po polsku nie można obcować z twórczością tego pana, ale nawet po angielsku nie jest to proste zadanie. Pozostaje zatem liczyć, że Cartarescu dostanie w najbliższym czasie Nobla i pojawi się przekład całej trylogii i może nawet więcej. Póki co nie będę nawet udawać, że się przymierzę do wersji norweskiej, choć szwedzka byłaby już bardziej kusząca. Cóż pozostaje czekać i liczyć na cud, a wtedy może się jeszcze okazać, że jest to nie do czytania... ale cóż... brzmi dumnie ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz