Wyobraźcie sobie dzień, a właściwie poranek, gdy podczas rytualnego włączania komputer (spójrzmy prawdzie w oczy, jest to jedna z pierwszych, u niektórych pierwsza czynność, jaką wykonują po przebudzeniu, wcześniej niż na przykład nastawienie wody na kawę ;p) zdajecie sobie sprawę, że coś nie działa. Zabieram wam to frakcję sekundy, by dojść do tego, co nie gra. Internet. Nie ma Internetu. Nie ma... świata??? Uświadomiłam sobie, że mam jeszcze resztki instynktu samozachowawczego, bo odsłoniłam rolety i ... wbrew temu, co by się mogło wydawać świat istniał. Na soczyście błękitnym niebie dumnie promieniało słońce. Zapowiadał się wspaniały dzień. Ale co z tym Internetem? Nie należę do tych, co bez Internetu nie przeżyją minuty. Mogę spokojnie obejść się bez wszechwiedzącego wujka Google i innych pociotków Microsoftu. Problem, że potrzebuję Internetu do pracy, ot taki mały zgrzyt, niemal niezauważalny detal. W sumie kto by się przejmował. Ano właśnie... wpatruję się więc w mojego towarzysza kompa i siłą perswazji próbuję go nakłonić do zrobienia czegoś, by ostatecznie Internet działał. Ten odwdzięcza się pogardliwym, jeszcze sennym spojrzeniem, jakby to niby on miał coś z tym wspólnego. Lituję się nad nim - czyż nie jestem miłosierna? Przechodzę do bardziej zaawansowanych działań. Naciskam guzik wyłącz na ruterze. Gasną światła, no dobrze, diody. Odliczam do dziesięciu i włączam ponowie. Czekam. Skądś to znam. Znowu czekam. I ... nic. Internetu jak nie było tak nie ma. Przyjmuję pozę osoby myślącej, intensywnie rozważającej problem natury niemal egzystencjalnej. Skoro nie ten guzik, to który? Innych nie ma. A zatem? Wtyczka. Wyłączam wtyczkę, wszystkie kabelki jakie się da. Robię coś na miarę Wielkiego Wybuchu i nie będę ukrywać, że zaczęły zapalać mi się lampki (szkoda, że nie te sygnalizujące połączenie z Internetem). Jak ja to wszystko potem poskładam? Peszek. Składam mimo wszystko, czując z jednej strony dumę z moich zdolności technicznych i rozpacz z ich nieskuteczności. Ostatnia deska ratunku... śpi. Patrzę na zegarek. Budzik P. jeszcze nie dzwonił, a nie chcę wyjść na rozhisteryzowaną panikarę, co to wieści koniec świata ("as we know it"). Zatem znowu czekam. Siadam na kanapie z kubkiem parującej kawy (ta, w międzyczasie zrobiłam sobie coś na wzmocnienie zdolności percepcyjnych) i czekam. Dzwoni budzik. Zgodnie z rytuałem, P. włącza snooze i śpi jeszcze z 10 minut. Jestem dzielna i czekam kolejne dziesięć minut, w międzyczasie rozważając strategię przekazania przerażających wieści. Mogę zatem wpaść do sypialni niemal z krzykiem, że nastąpił koniec świata, bo Internet nie działa. Mogę również, mówię do siebie, udawać, że nic się nie stało, otworzyć beznamiętnie drzwi do sypialni z tekstem typu: kochanie, czas wstawać, Internet nie działa, chcesz kawy. Dzwoni budzik. Idę do sypialni i otwieram drzwi. P śpi w najlepsze. Hmm, nic, jak trza to trza. Podchodzę jednak do sprawy taktycznie i mówię: "Cześć M..., działał ci Internet wczoraj w nocy?" P. obdarza mnie zaspanym spojrzeniem znad kołdry: ta, mruczy i przewraca się na drugi bok. "Acha, no to teraz nie działa" mówię i czekam na reakcję. Spod kołdry dolatuje mnie niewyraźne "wstaję". Po chwili wychodzi zaspany, każdy włos w inną stronę i jeszcze wciąż niedobudzony spogląda na ruter. Zaczyna mechanicznie od wyłączenia go. Nic nie daje, ale to już wiemy. Próbuje swoich mało wyrachowanych sztuczek specjalisty i nic. Jestem złośliwa i myślę sobie, że powinnam zmienić fach. Płacą mu niezłe pieniądze za rzeczy, które sama wymyśliłam. Do rozważenia! Ostatecznie patrzy na mnie i mówi, że nie działa - odkrycie sezonu - i że trzeba zadzwonić do providera. Grrr, na samą myśl robi mi się słabo. Nie mam za dobrego zdania na temat kompetencji osób siedzących po drugiej stronie telefonu. Ale co mogę zrobić, dzwonię. O dziwo dość szybko łączę się i miłī pan informuje mnie, gdzie się dodzwoniłam. Dziękuję, dobrze wiedzieć. Wyrzucam więc z siebie swoje lamenta i czekam. W słuchawce zapada cisza. Po chwili pan przemawia: "zatem masz (tutaj, jak wiadomo lub nie, wszyscy niemal są na ty) problem z połączeniem z Internetem". Wow, mam ochotę zapaść się pod ziemię i udawać, że szukam alternatywnej drogi do Indii tudzież Chin (przy wybieraniu połączenia trzeba zadeklarować z w jakiej kwestii się dzwoni - Internet press two - i czy chce się zgłosić problem techniczny press one - oh yes!). Po czym zaczyna się standardowo procedura weryfikacji kim jestem i jaki problem zgłaszam. Ostatecznie po pięciu minutach "rozmowy" pan mi mówi, że jest awaria w dzielnicy i że już technicy się tym zajmują. Ile potrwa nie potrafi powiedzieć, ale jeszcze dzisiaj Internet powinien być. Dziękuję, miłego dnia życzę. Grrrr. Rozważam alternatywy, jakie mam. Jeśli to problem z dzielnicą, to nawet kafejki Internetowe nie wchodzą w grę, tzn. te blisko. Pytanie, gdzie się kończy dzielnica. Z tego wszystko zrobiłam się głodna. Robię sobie śniadania i wtedy coś mnie ruszyło. P. sprawdza pocztę. Jest Internet? Patrzy się na mnie z rozbrajającym uśmiechem i mówi "kochanie, trochę technologii i jest wszystko". Połączył się za pomocą smartphone'a. Zabijam go wzorkiem i wracam do swojego śniadania. I tak nie chcę mieć smartphone'a. Wolę święty spokój. A brak Internetu nie jest tak zły. Nadrobię zaległości "w papierach". Albo wydłużę sobie przerwę kawową i poczytam książkę. Folguję sobie w myślach, jak to wykorzystam ten dar z niebios, gdy P. oznajmia najbardziej obojętnym tonem, że Internet wrócił. Czar prysł. Wraca szara rzeczywistość.
Marzę o poranku, kiedy nie będzie Internetu znowu. Tym razem nie zrobię nic, nie obudzę nikogo, a tym bardziej nie będę nigdzie dzwonić. Usiądę sobie na kanapie z książką i dobrą kawą i będę delektować się chwilą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz