Nie czytam gazet, bo tutejsze nie reprezentują zbyt wysokiego poziomu. Telewizji też raczej nie oglądam, bo patrz jak wyżej, albo jeszcze gorzej. Wczoraj przez przypadek włączyłam TV... potem w ruch poszedł internet. Migawka, ulotna chwila zanim trzeba będzie wrócić do pracy. Mój mózg przerabia informacje, ale do końca nie dociera, co się wydarzyło, bo za oknem słońce świeci, ludzie dziarsko maszerują z jednego kierunku do drugiego, mewy krążą po niebie. Normalność. Codzienność. Trudo uwierzyć, że na durgim końcu świata ludzie walczą z potężną naturą i niestety po raz kolejny upada mit o jej ujarzmieniu, o pokonaniu tej, której pokonać się nie da.
Wraca P. i mówi, że Kaya odpisała, że jest cała. Kaya jest znajomą z Japonii, mieszka w Kyoto... na szczęście. Dziwne to uczucie czytać maila od kogoś, kto poszedł rano do pracy, jak w każdy zwykły dzień, a do domu wrócił pełen horroru i niedowierzania, że świat za oknem nie jest konstansem. Oglądamy zdjęcia na BBC i CNN. Słuchamy przejętego głosu dziennikarza, który opowiada o tym, jak w roku 2004 też był w tym rejonie świata.
Wieczorem przed snem patrzę na bezchmurne niebo i wsłuchuję się w niczym niezmąconą ciszę.
Dzisiaj jest piękny, słoneczny dzień. Błękit nieba dominuje nad miastem. Rozważam, czy po śniadaniu pójść po prasę (tę o nie za wysokich lotach :s), bo z jednej strony chciałabym wiedzieć, z drugiej boję się tego, co mogę zobaczyć. Jak wygodnie jest w naszym pieknym, wspaniałym świecie. Inni muszą stawić dzielnie czoła nowemu ...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz