Powiedzenie, że nie doceniamy tego, co mamy dotyczny mnie w stu procentach. Ale uczę się, po mału, drobnymi krokczami zdaję sobie sprawę, jak wiele mam i jakim jestem szczęściarzem. Będąc wobec siebie bardzo wymagająca, nie dostrzegam tego, że coś, co dla mnie może być rzeczą najzwyczajniejszą, prozaiczną, oczywistą, przez innych może być postrzegane pozytywnie, by nie powiedzieć, że z lekką nutą podziwu tudzież w skrajnych przypadkach zazdrości. Zatem uczę się spieszyć się powoli, delektować się chwilą i nie chcieć ciągle więcej, szybciej. W angielskim jest takie genialne słowo, jak restless. Idealnie oddaje ono mój stan, dlatego tym ciężej jest się zatrzymać i wsłuchać w dźwięki otaczającego świata. Nie lubię biegać, a jednak wydaję się, że ciągle gdzieś biegnę, ciągle gdzieś spieszę, bo mam wrażenie, że tyle rzeczy muszę jeszcze zrobić, w tylu miejscach jeszcze mnie nie było, tylu książek nie przeczytałam, filmów nie obejrzałam. Miotam się między różnymi wyborami i walczę sama ze sobą, bo chcę zrobić wszystko, wszystko albo nic, więc wybieram wszystko. Nie istnieją półśrodki. Błąd! Wielki to błąd uważać, że rzeczy są albo czarne, albo białe. Gubi się całe spektrum pomiędzy, który może być nawet ciekawsze niż ekstrema.
Dziś rano odbyłam rozmowę z J., który, mając lat troszkę więcej niż ja, ciągle mi mówi, że zobaczę, jak to jest być starszym i że powinnam korzystać z życia i zrobić coś szalonego, ekstremalnego. I rzuca pytanie, jaka jest najbardziej ekstremalna rzecz, jaką w życiu zrobiłam. Patrzę na niego i w pierwszym odruchu próbuję wymyślić coś szalonego, gdy wtem łapię się na tym, że nie tędy droga. Dlatego patrzę jeszcze chwilę na niego i już chcę powiedzieć coś głupio-mądrego, gdy ona rzuca, że bycie z Włochem to już wyczyn ekstremalny. Śmiejemy się wszyscy, nawet mój Włoch, ale myślami jestem daleko od tego przytyku. ‘Zdefiniuj wyczyn ektremalny’ rzucam po chwili i widzę, jak na jego twarzy pojawia się zakłopotanie. Mówi o wzroście adrenaliny, o skakaniu ze spadachronem. Wtedy doznaję olśnienia, że dla niektórych lot samolotem to wyczyn na miarę swoich możliwości, by nie wspomnieć o takich, co mając w perspektywnie przemówienie przed większą liczbą ludzi, umierają ze strachu. Nie lubię publicznych występów, ale do samolotu wsiadam jak do tramwaju. Wyznaczam sobie cel i do niego dążę, choćby miało mnie to trochę kosztować. Skakanie ze spadachronem zupełnie mnie nie interesuje, by już nie wspomnieć o skoku na bungee. Za to czasem udaje mi się upiec dobry chleb, zrobić fajne zdjęcie, spełnić marzenie i marzyć dalej. A czasem… choć rzadko… udaje mi się usiąść na brzegu morza i patrzyć w dal nie myśląc o niczym, nie martwiąc się o nic, po prostu być. Na ile są to rzeczy ekstremalne? To nieistotne. Ważne, że dają mi satysfakcję, że dają kopa do dalszego działania, że czasem ktoś powiem mi, że ‘mam fajnie’, a ja krygując się odpowiem niby od niechcenia, że ‘e tam… normalnie’. Ale po chwili namysłu, gdzieś tam w środku przyznam tej osobie rację. Mam fajnie i tego się trzymam. A sporty ekstremalne zostawiam tym, co mają takie potrzeby.
Dziękuję Basiu za miłe słowa komentarza, które zainspirowały (zmobilizowały) mnie do tego wpisu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz