Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Oslo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Oslo. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 16 października 2011

Miło w końcu pana poznać, panie Nansen

Kolejny wspaniały dzień, kolejne gonienie za słońcem. O dziwo tym razem to niedziela. Wyjątkowa!

Tym razem nadarzyła się okazja zobaczenia domu Nansena od środka. Polhogda, bo tak się nazywa posiadłość Nansena, obecnie jest we 'władaniu' Instytutu Nansena. Z tego względu nie można go zwiedzać. Jako że rok 2011 ogłoszono rokiem Nansena (150 rocznica urodzin) i Amundsena (100 rocznica zdobycia bieguna południowego), postanowiono udostępnić Polhogdę przez dwie niedziele dla publiczności. Dowiedziałam się o tym zupełnie przez przypadek. Jako to mówią - głupi ma szczęście ;) I 'głupek' był szczęśliwy. BARDZO!!!

Standardowo zamiast zbytecznych słów, parę obrazów :D


Grób Nansen. Bardzo prosty. Tylko z imieniem i nazwiskiem. Bez dat. Bez zbędnych ceregieli. Zaprojektowany przez syna Nansena.



Jesień w pełni.


W każdym jest coś z dziecka. Alexa bawiła się przednio...


Orkiestra podczas odsłaniania nowego pomnika Nansena w parku Fornebu.


A oto i Nansen w własnej (sic!) osobie.

wtorek, 4 października 2011

Goniąc za zachodzącym słońcem



Nie zdążyłam. Chciałam zrobić zachód słońca. Słońce zaszło. Nie poczekało. Więc snułam się po opustoszałym parku... smętnie i bez natchnienia. Jutro zapowiadają słońce. Zobaczymy. Ostatnio (sic!) nie za bardzo się sprawdzają prognozy pogody.


środa, 28 września 2011

O motylu i rewolucji

Ostatnio jedyną formą sztuki, z którą mam styczność (sic!) to sztuka wstawiania skoro świt i biegania na siłownię, gdzie oglądam, w trakcie wykonywania ćwiczeń oczywiście, intelektualną papkę reality show tudzież mecze piłkarskie. No cóż, można by powiedzieć, że bywa i tak, ale mimo wszystko głód sztuki chociażby przez średnio duże S z lat młodzieńczych gdzieś tli się i nieśmiało wydreptuje swoje ścieżki dostępowe. A potem przychodzi tydzień, jak ten, gdzie w poniedziałek byliśmy na Banff Mountain Film Festival (o którym można sobie poczytać tutaj), a dziś eksplozja intelektualności w postaci rumuńskiej wizji człowieka jako motyla z rewolucją rumuńską w tle.


O ile Banff Festival to pożywka dla spragnionych wrażeń dusz awanturniczo-przygodowych, o tyle spotkanie z rumuńskim pisarzem Mircea Cărtărescu, to już zupełnie inna liga. 




Przyznam się na samym początku - w życiu nie słyszałam tego nazwiska wcześniej. Co więcej, chyba nawet nigdy nie czytałam nic z literatury rumuńskiej. Fakt, że w ogóle się dowiedziałam o tym spotkaniu wynikał z bardzo prozaicznej przyczyny - nasz rumuński znajomy zapytał, czy by nas interesowało. Podniosłam nieśmiało rękę w górę. Na stronie Litteraturhuset stało napisane, że można go porównać do Prousta, Joyce'a, Kafki i Borgesa. Bez zastanowienia wysłałam smsa do znajomego z prośbą o zakupienie biletu także dla mej skromnej, by nie powiedzieć "ignoranckiej", osoby. 


Choć byłam na kilku spotkaniach autorskich, przeróżnych autorów, to jednak to przyznaję bez bicia zrobiło na mnie wrażenie. Siedziałam zasłuchana w słowa Cartarescu, które z mocnym akcentem rumuńskim, dźwięcznie malowały przeróżne obrazy w moim umyśle. Pan prowadzący spotkanie (na zdjęciu w jasnej koszuli) wydawał się być mocno poddenerwowany. Sam Cartarescu na początku sprawiał wrażenie maszyny, która musi się rozkręcić, jednak gdy już to zrobi, to kreuje świat tak fantastyczny, że wkładam duży wysiłek, by nie wybiec z sali i nie porwać jego książki i dać się pochłonąć (alternatywą było udanie się na nadbrzeże i opisanie własnego świat, jako że wydawało mi się to marną opcją, a książki w Litteraturhuset były tylko po norweski, więc ostatecznie zostałam na swoim miejscu). Pytania pana prowadzącego miały potencjał, ale wyartykułowane zakrawały na rzemieślniczo-akceptowany esej na temat literatury klasy B. Jednak odpowiedzi Cartarescu, bardzo świadome i paradoksalnie nigdy nie schodzące z tematu, "uświetniały" je, wprowadzały momentami nastrój niemal oniryczny (od razu przyszedł mi do głowy Schulz, muszę znowu po niego sięgnąć!). Spotkanie to zostało zorganizowane w związku z publikacją ostatniej części trylogii Orbitor w języku norweskim (jak się okazuje na próżno szukać wydania polskiego, nie tylko nie przetłumaczono całości, nie przetłumaczono nawet jednej części, ba z całej twórczości pana Cartarescu przetłumaczono dwie "książeczki":s) i ta też trylogia, logiczne, była głównym tematem. Jako że jest to powieść wielopłaszczyznowa z masą wątków, historii mniejszy lub większych (sam autor naliczył 40 historii, które barwnie przez dwa tomy rozpisywał, by później potrzebować spokoju zagwarantowanego stypendium w instytucie niemiecki w Stuttgarcie, by ukończyć tom trzeci), pytania i odpowiedzi przechodziły z jednego frontu na drugi, po czym na jeszcze inny, a to wszystko ubrane w dobrze opanowany, aczkolwiek wspomagany francuskim, włoskim i rumuńskim, angielski. Wyobraźcie sobie zatem ten językowy misz-masz opisujący świat, który jest boleśnie rzeczywisty, a jednak ma coś ze snów, z fantazji zrodzonych w wyniku doświadczeń życiowych budowanych na kanwie wydarzeń historycznych. Gdy Cartarescu mówi, że swoją bogatą wyobraźnię zawdzięcza swojej matce, która każdego ranka budziła się i mówiła "miałam sen" (mnie nasuwa się automatycznie pewne nazwisko, ale to już szczegół), gdy opowiada o swojej pierwszej wizycie za granicą, gdy pojechał do .... bagatela Nowego Jorku i robił zdjęcia w supermarkecie, jak ojciec komunista zabronił matce uczyć go o jakiejkolwiek religii i wiele innych historii, Cartarescu używa języka, który można by czytać, a nie słuchać. Słuchanie brzmi nienaturalnie, bo mało kto tak mówi. Ale mimo wszystko słuchanie było przyjemnością. Zgrzyt pojawiał się, gdy porównywał swoje książki, utwory, sposób swojej pracy do wielkich twórców kultury europejskiej (np. Mann, czy Bosch). Choć powtarzał za każdym razem, że to w celu wizualizacji, a nie podnoszenia się do rangi największych twórców, to jednak o skromności tego człowieka można by powiedzieć, że gdzieś zanikła. A może to po prostu ogromna wiara w moc swoich utworów i to, że to, co napisał ma niezaprzeczalną wartość. Koniec końców słuchałam jego słów i w głębi duszy zazdrościłam mu pewności siebie. Choć bardziej zazdrościłam mu tych obrazów, snów, zwrotów, które powstawały w jego głowie szybciej niż strzela karabin maszynowy. A najbardziej zazdrościłam mu tego motyla, uskrzydlonej duszy człowieka. 


Wróciłam do domu i od razu zasięgnęłam porady u wszechwiedzącego wujaszka Google'a. Okazuje się, że nie tylko po polsku nie można obcować z twórczością tego pana, ale nawet po angielsku nie jest to proste zadanie. Pozostaje zatem liczyć, że Cartarescu dostanie w najbliższym czasie Nobla i pojawi się przekład całej trylogii i może nawet więcej. Póki co nie będę nawet udawać, że się przymierzę do wersji norweskiej, choć szwedzka byłaby już bardziej kusząca. Cóż pozostaje czekać i liczyć na cud, a wtedy może się jeszcze okazać, że jest to nie do czytania... ale cóż... brzmi dumnie ;)

niedziela, 31 lipca 2011

Słoneczna niedziela

Od kilku dni nawiedzają nas niemal tropikalne (jak na te szerokości geograficzne) upały. W ciągu dnia ciężko funkcjonować, dopiero wieczór przynosi chwile ochłody. Przechadzamy się po mieście. Parki są pełne piknikujących, rozbrzmiewa muzyka, smażą się hamburgery czy inne kolby kukurydzy. Życie toczy się normalnym rytmem, powoli, majestatycznie. Oprowadzamy znajomego po centrum. Gdy docieramy w okolice katedry, atmosfera się zmienia... przy najmniej dla mnie. Odgrodzony policyjnymi barierkami fragment ulicy tonie w różach, norweskich flagach, listach do tych, których już nie ma i maskotkach, przypominających o beztrosce, która została tak drastycznie przerwana.

Patrzę na ludzi, których robią sobie zdjęcia przy zniczach i nie wierzę własnym oczom. Czuję dyskomfort. Stoję przez chwilę niczym zamurowana, po czym szybko odchodzę. Może jestem dziwna, a może...


The show is over. You are dismissed!


Czy można czuć winę, że świeci słońce, że jest wspaniały dzień, którego Ci, których odeszli, nie mogą doświadczyć? :s

sobota, 23 lipca 2011

Dzień po...


Koszmar, z którego nie można się obudzić. 
Rozdzierający ból
Łzy, które nie chcą płynąć
I słońce, które mimo wszystko chciałoby się przedrzeć przez powłokę chmur
i przynieść promyk nadziei
...

piątek, 22 lipca 2011

Dzień, w którym runął mit...

Myślałam, że to burza. Przez ułamek sekundy, frakcje sekundy, bo gdy wyjrzałam przez okno nie wiele wskazywało na burzę. W przypływie konspiracyjnego usposobienia pozwoliłam sobie na chwilę rozpusty i  pomyślałam, że coś wybuchło - coś, by nie powiedzieć bomba. Potem pomyślałam, że może to gaz, albo, że coś wyburzają. W chwilę potem rozległa się syrena, potem kolejna i kolejna. Zdecydowanie za dużo, jak na mój gust. Mój horyzont jest jednak ograniczony i nie mogłam dostrzec nic podejrzanego, co wskazywało by na to, co właściwie się wydarzyło. Wtedy P. pisze do mnie z zapytaniem, czy już wróciłam do domu, czy wszystko jest ok. Trochę mnie zaskoczył tą troską, ostatecznie mówiłam, że idę tylko na pocztę. I wtedy podesłał mi link... norweski mit prysł. 

Na początku był chaos. Prawdziwy chaos, taki z masą porozrzucanego szkła, zdezorientowanych ludzi, krwi, krzyku i dymu. Potem stopniowo zaczęło się klarować, co się wydarzyło. Słowo bomba zostało wypowiedziane bardzo szybko, choć równie prędko zaczęło hamować zapędy zbyt szybkiego wskazywania winnego. Wiadomo było, że wybuch budynek, gdzie gabinet ma premier, kilka ministerstw, że równocześnie zniszczony został budynek VG, jednego z tabloidów norweskich. Premier nie był w swoim biurze w chwili wybuchu. Kto był? Wciąż nie wiadomo. Teraz wiadomo już, że są ofiary śmiertelne, że kilka osób jest ciężko rannych. Policja odgrodziła miejsce wybuchu, prosi o powrót o domu i nie używanie telefonów komórkowych.

W pierwszej chwili chciałam chwycić za aparat i biec na miejsca wybuchu. Po chwili namysłu zrezygnowałam z pomysłu na rzecz wiadomości w Internecie. Teraz patrzę w kierunku wybuchu, choć nic nie widzę, poza flagą powiewającą na zamku królewskim. Wciąż słychać syreny, latające nad miastem helikoptery. Właśnie powiedzieli, że zginęło 7 osób. I nie wiem, co mogę napisać. Myśli przestały składać się w sensowne zdania. Jest uczucie żalu, złości, ale też niedowierzania, kręcenia głową na znak, że to nie może się dziać naprawdę. W końcu w Norwegii jest 'nudno'. Tutaj nie dzieje się dokładnie nic! Jest spokój, piękne fiordy, mniej lub bardziej spokojne morze, góry, lasy i jeziora. Jest dystans do powszechnego wyścigu szczurów (choć to już chyba tylko pozory, ale powiedzmy, że z zewnątrz tak to wygląda), dzieci radośnie i beztrosko biegają po placach zabaw, a 17 maja rodzina królewska przez godziny macha z balkony zamkowego do zebranych przed zamkiem i przed telewizorami poddanych. Dziś jest niepokój, strach, ból. Dziś skończył się mit o brutalnym świecie, który nie dociera do Norwegii. Dziś wdarł się on i dał o sobie znać w makabryczny sposób. Dziś Oslo i cała Norwegia nie zaśnie spokojnym snem. Zacznie się zadawanie pytań i szukanie odpowiedzi. Trzeba pokazać, że to incydent, że Norwegia jest bezpieczna, że można kontynuować, jak wcześniej szczęśliwy żywot w pięknym, bogatym nordyckim świecie. Trzeba przegonić czarne chmury, które zawisły nad krajem. Przede wszystkim trzeba potwierdzić wiarę, że żyjemy w najlepszym ze światów, że jeszcze on istnieje!

Dziwne... ucichły mewy... jakby oddały niebo tym, którzy go teraz tak potrzebują. Śledzę wzrokiem przelatujący helikopter...w oddali rozbrzmiewa syrena. Czuję dziwne mrowienie w palcach. Dźwięk przejeżdżającego tramwaju daje namiastkę poczucia, że życie toczy się swoim normalnym rytmem. 

Nie mam swoich zdjęć zatem umieszczam jedno nieswoje... 
 z tej strony: http://nationalpostnews.files.wordpress.com/2011/07/oslo.jpg?w=620 

[*]

niedziela, 17 lipca 2011

Niedzielna zbrodnia w jednym akcie

Pada. Nie, wróć, leje się z nieba wiadrami od samego rana. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że jest środek lipca. I nie ma perspektywy na szybką poprawę. Może dlatego popełniłam dziś zbrodnię, choć po cichu liczę, że ofiara przeżyje, co więcej będzie tryskać energią, albo lepiej pomidorami.

Nie wspominałam o tym, że kilka dni przed przeprowadzką nasza dziarska mikro gromadka powiększyła się o jednego osobnika. Choć ogrodnik ze mnie żaden, w przypływie nieuzasadnionego entuzjazmu przygarnęłam kikuta pomidora w pudełku po jogurcie. Biedak się trochę nacierpiał, więc zaraz po przeprowadzce dostał ładną, nową doniczkę i świeżą ziemię (barwne opowieści, jak kupowałam tę ziemię i patyk do przytrzymania roślinki pozostawię bez komentarza, by zachować jeszcze resztki godności chociażby w wirtualnym świecie). I miał się licho. Tzn. wg mnie licho, bo jakoś taki obwisły był, mało energiczny. Wtedy udałam się na poszukiwania informacji do wszechwiedzącego Google'a i dowiedziałam się, że pomidory potrzebują dużą doniczkę (jeśli w takowej są hodowane) i lubią być często podlewane. Pędem rzuciłam się do sklepu po większą doniczkę i od razu zabrałam się do pracy. I rósł sobie, choć mnie się wydawało, że nie tak znowu specjalnie dobrze wygląda. I znowu udałam się po radę do wszechwiedzącego wujka Google'a i okazało się, że hodowanie pomidora to wcale nie taka prosta rzecz, że to ciężka praca u podstaw (liście na dole trzeba obrywać ;p) i że rezultat, szczególnie w przypadku takiej ciemnoty jak ja, nie koniecznie musi zaowocować. Zatem wzięłam się za pielęgnację tego przybytku, najpierw przestudiowawszy zdjęcia pokazujące co i jak się usuwa. W ruch poszły także nożyce... i ucięłam mojemu pomidorowi 'skrzydła'... a miała takie wielkie aspiracje. Chciał być duży niczym sekwoja. I teraz czekam. Przyglądam mu się bacznie. Jakoś taki marny mi się wydaje 'chłopak'. Ale to może tylko szok pourazowy, może jak się już z niego otrząśnie, to i jakimś zalążkiem pomidora sypnie... marzenia ściętej głowy (sic!).

W ramach akcji pocieszania - nie wiem bardziej kogo - upiekłam muffiny czekoladowe. Czy pomidory lubią muffiny czekoladowe?

 Pomidor był na dworze, ale jakoś tak chwiał się pod nadmiarem wody i wiatru, więc wzięłam biedaka do środka :s (to zdjęcie nie jest bynajmniej nieobrócone, on taki właśnie zwisły jest :s)

Życzę miłego niedzielnego wieczoru.
D!


PS Jako niedoświadczony ogrodnik zapewne przedstawiłam tutaj zbiór największych herezji, jakie można popełnić w stosunku do rośliny. Jeśli ktoś jest w posiadaniu wiedzy, jak należy się z takim okazem obchodzi, wszelkie uwagi, komentarze i krytyki dzielnie przyjmę :o

niedziela, 3 lipca 2011

urodzony 4 lipca...


Nie jestem lotnym uczniem. Pewne rzeczy docierają do mnie bardzo powoli. A może jestem po prostu uparta. W każdym bądź razie po raz kolejny okazało się, że czasem warto zmusić się do zrobienia czegoś, co nie do końca wydaje nam się atrakcyjne, bo w ostatecznym rozrachunku można zostać mile zaskoczonym. Ale do rzeczy.

Od kilku dni P. mówił o niedzielnym festynie organizowanym przez lokalną społeczność pewnego kraju zza oceanu, do którego to P. czuje wielką sympatię. Jako że ja sympatii takowej nie wykazuję, co więcej staram się unikać komentowania polityki, jaką prowadzi ten kraj, by nie wywoływać burzliwych debat, czy wręcz skandali, pomysł spędzenia niedzieli świętując najważniejszy dzień dla wspomnianego kraju nie wydawał mi się bardzo kuszący (TEN dzień jest co prawda jutro, ale impreza była dziś, a my jutro świętujemy urodziny, tego który urodził się 4 lipca ;p). Ostatecznie jednak poszliśmy. Nie mogę powiedzieć, że było fajnie. Oglądanie rzeszy ludzi obrzerających się żeberkami z grilla, hamburgerami, czy kolbami kukurdzy w takt piosenek śpiewanych do kotleta, nie należy do mojej ulubionej formy rozrywki. Krążyłam więc smętnie między stoiskami z jedzeniem, by w pewnym momencie dostrzec ‘wystawę’ klasyków automobilizmu zza oceanu. O samochodach wiem tyle, ile potrzeba, by je prowadzić. Czasem rozpoznaję markę, ale jak ktoś się pyta o więcej, to mówię, że mój ulubiony samochodu jest koloru butelkowej zieleni i najlepiej jeśli podpada pod kategorię jeep. Tyle. Jednak przyjrzałam się co dokładniej owym krążownikom szos, bo w sumie to ciekawe zjawisko i chyba po raz pierwszy w życiu widziałam tyle na raz i to jeszcze z bliska.


Ale ileż można oglądać auta. Wróciłam do przechadzania się po stoiskach aż tu nagle niespodziewajka. Przecieram oczy ze zdziwienia, bo oto przede mną stoisko z książkami. Rzucam się w jego kierunku i wnet dostrzegam plakat z napisem ‘paperback -10 kr., hardcover – 20 kr.’ Nie widziałam swojej twarzy, ale na pewno pojawił się na niej promienny uśmiech sygnalizujący niecne plany wejścia w posiadanie jakiegoś tomiszcza. Zaczęłam przeglądać zawartość pudeł, ot tak bez większego porządku, aż nagle pewne kobieta płaci za książkę. Rzucam oko ona tytuł i aż żołądek kurczy mi się w przypływie zazdrości – Margaret Atwood. Tytułu nie zdążyłam dojrzeć, ale nazwisko wystarczyło, żeby moje chaotyczne przerzucanie książek zmieniło się w systematyczne i poukładane oglądanie każdego egzemplarza w celu odnalezienia jakiejś perełki. I znalazłam, nawet nie jedną a dwie. Od dawna chodził za mną Chatwin – The Songlines oraz Capote – In cold blood. I proszę, jak na życzenia. Dodałam do tego jeszcze Gordimer July’s people, której co prawda nigdy nie czytałam, ale nazwisko przewijało się od czasu do czasu, więc postanowiłam się w końcu zapoznać bliżej. Ukontentowana moim zdobyczami, udałam się na poszukiwanie P. Jednak nie dawała mi spokoju Atwood. Może coś mi umknęło, może gdzieś tam leży jeszcze jakiś inny egzemplarz. Wróciłam do stoiska Biblioteki Kobiecego Klubu owego kraju i uśmiechnąwszy się do pani ‘za ladą’ rozpoczęłam kolejne przeszukiwanie. Nie wiem, jak to się stało, ale poprzednim razem umknął mi egzemplarz The good apprentice Iris Murdoch, teraz szybko znalazł drogę do mojej kolekcji zdobyczy. Żeby jednak szczęścia i nie było za mało pani ‘zza lady’ stwierdziła, że kupiłam tyle książek, że da mi większą siatkę i mogę brać, co chcę. Wpatruję się z niedowierzaniem… ‘naprawdę’ – mamroczę pod nosem. Ona potwierdza z rozbrajającym uśmiechem ‘Nie chcemy tego wozić z powrotem’. Nie musi powtarzać tego dwa razy. Rzucam się niczym narkoman po odwyku na widok ‘działki’ pakować do siatki to, co wydaje mi się warte przeczytania. O tak, jestem wybredna, bo choć darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby, to jednak nie biorę wszystkich książek jak leci. Wybrzydzam, bo mogę. Wspaniałe to uczucie. W ostatecznym rozrachunku wynoszę 11 książek. Niestety dwóch książek, które odłożyłam wcześniej, bo stwierdziłam, że nie mogę sobie tak pobłażać, mając w perspketywie zakupy do mieszkania, już nie było. Trudno.


Dziś rano rozmawialiśmy z P. o zakupie biblioteczki. Stwierdziłam, że na tym etapie nie jest to mebel absolutnie niezbędny, że są ważniejsze rzeczy. Teraz jednak chyba trzeba będzie rozważyć i biblioteczkę. Kieliszki albo kwiatki będą musiały poczekać na swoją turę.

Tymczasem siedzę sobie na balkonie naszego nowego mieszkania (w którym echo może ‘przemieszczać’ się bez przeszkód – czytaj jest zupełnie puste) i napawam się widokiem mojego stosiku książek. Dobrze że zima jest długa w tym kraju. Będzie czas na czytanie.

Ps A i Margaret Atwood się znalazła. Pełnia szczęścia. Ostatecznie pomysł z festynem nie był taki zły ;)

wtorek, 21 czerwca 2011

Miejsce na Ziemi

Tymczasowość nie sprzyja mojemu zdrowiu psychicznemu, nie bardziej niż stabilizacja. Ta schizofrenia sprawia, że szukanie swojego miejsca na Ziemi, jakkolwiek pompatycznie to brzmi, staje się zbiorem paradoksów, z których jednak trudno się śmiać. Tak, szukamy mieszkania. Szukamy już od jakiegoś czasu. Niespodziewaliśmy się jednak, że zadanie to może okazać się tak problematyczne. Wiedzieliśmy, że ten dzień nadejdzie, ale chyba trochę przesadziliśmy z hurraoptymizmem. Przeglądając wcześniej ogłoszenia, uznaliśmy, że jest w czym wybierać, że wystarczy napisać/zadzwonić, umówić się na oglądanie i tyle. Kubeł zimnej wody może być bardzo bolesny, szczególnie gdy perspektywa wylądowania na bruku zbliża się nieubłaganie. Niby jest lato i noce nie są już takie zimne, ale kto chciałby testować możliwości swojego organizmu nad norweskim fiordem?

Pierwsza rzecz z rana – komputer, internet, finn.no i najnowsze ogłoszenia dla Oslo. W czasie, gdy ładuje się mapa z mieszkaniami, robię kawę. Otwieram kolejne okna w przeglądarce i wiem, że dziś będzie kiepski poranek. Od wczorajszej nocy pojawiło się jedno ogłoszenie. Przeglądam zatem kolejno mieszkania w okolicy, może wcześniej coś mi umknęło, może coś się zmieniło. Łudzę się. Wysyłam linki do P. Cisza. Po chwili mail zwrotny, że odpisał ktośtam, że już wynajęto mieszkanie. To i tak sukces, bo wielu nie fatyguje się, żeby napisać to jedno zdanie. Czekam. Patrzę na zegarek i myślę o kolejnej kawie. Za wcześnie, za szybko. W takim tempie do południa będę już po trzech kawach, a to dobrze nie wróży. Zabieram się do pracy, choć z koncentracją ciężko. Wracam na finn.no i ogladam zdjęcia mieszkań. Ludzie mają różne gusta. Myślę, że można by zrobić ciekawe badania socjologiczno-lingistyczne na podstawie ogłoszeń z mieszkaniami do wynajęcia (sprzedaży, jeden werk). ‘Piękne mieszkanie dwupokojowe w centrum miasta, blisko do sklepów, restauracji. Piękna okolica’. To takie raczej typowe ogłoszenie, co ciekawsze mają określenia gustowne, szykowne tudzież słowo wytrych – flott. Na zdjęciach zaś widać nieposprzątany blat kuchenny, ubrania porozrzucane po łóżku, wiszące na ścianie – to było dość oryginalne :p – czy też kubły z farbami na środku salonu. Czasem zdjęcia są ciemne, nieostre, często zrobione przez profesjonalistów z ładną aranżacją, po czym jest napisane, że mieszkanie zostanie wynajęte bez umeblowania. Dziś rano zaś znalazłam zdjęcia eleganckiego mieszkania, gdzie było około 10 zdjęć elementów dekoracji – lamkpa nocna ładnie podświetlająca bukiet kwiatów, duże zbliżenie boazerii, firanek, dekoracyjnej figurki. Z samego mieszkania, układu właściwie nic. Ale jest to mieszkanie eleganckie w centrum miasta. Zatem przyglądam się zdjęciom i próbuję odgadnąć, kto może w nim mieszkać, kim jest właściciel, jaką ma historię do opowiedzenia.

Został nam tydzień. Wydawać by się mogło, że to wystarczająco by wynająć mieszkanie, w końcu potrzeba wybrać ogłoszenie, umówić się na wizytę, zdecydować i się przeprowadzić. W teorii. W praktyce robi się castingi, czeka ze dwa tygodnie, bo wszyscy mają prawo zobaczyć mieszkanie (czyżby???). Trzeba czekać. Męczy mnie czekanie, bo czas leci, a interesujących ofert nie przybywa. Zatem liczę na panią z jednego kompleksu mieszkaniowego, która przestała się do nas odzywać, po tym jak wysłaliśmy jej potrzebne dokumenty. Mam nadzieję, że jej milczenie jest dobrym znakiem.

W chwilach przerwy (sic!) mebluję w głowie mieszkanie. Ustawiam łóżko, którego nie mamy, szafki nocne (też nie mamy), sofę, stół. Aranżuję te wszystkie meble, których nie mamy. Pomarzyć dobra rzecz. Więc marzę… a poznana w weekend wenezuelska Norweżka pomaga mi w tym. Po raz kolejny nieoceniony okazuje się finn.no, gdzie ludzie dają ogłoszenia rzeczy, których chcą się pozbyć, nie sprzedać, tylko oddać. Alexa mówi, że niemal całe mieszkanie tak urządziła i z rozbrajającym uśmiechem wskazuje na szafkę, którą wystarczyło tylko odmalować, miseczki, talerze, kubki, które wyglądają jak nowe. Jak tylko uporamy się z mieszkaniem, poranki będę spędzać na finn.no, ale już w znacznie bardziej relaksującej atmosferze… chyba że przyjedzie mi te poranki spędzać nad fiordem, w towarzystwie skrzeczących mew, walczącyc o każdy kawałek chleba. Zakładam, że internetu mewy nie mają, bo i po co :p

poniedziałek, 16 maja 2011


Wieczorami przychodzę na nadbrzeże... patrzę w dal, wdycham zapach morskiego powietrza, wsłuchuję się w skrzek mew,
subtelną muzykę ulicznego grajka.

'Chwilo trwaj!'


poniedziałek, 2 maja 2011

Po pracy...



To jeszcze nie ten post... to ulotne chwile codziennosc.


wtorek, 22 marca 2011

A wiosna przyszła pieszo...

Zapomniałam. Tak jakoś wyszło, ale nie mogę powiedzieć, żeby to mnie szczególnie martwiło. Tzn. matrwią mnie pogłębiające się objawy sklerozy, oj tak, ale poza tym... pierwszy dzień wiosny to dopiero początek, więc jeszcze ja zdążę zauważyć.

Dziś od rana słońce rozpychało się po niebie, więc nie mogłam nie skorzystać z tego faktu i wymknąć się na krótki spacer. Pojawił się jednak zasadniczy problem - jak się ubrać. Ostatnio, gdy wydawało mi się, że już jest wiosna - gdybym sprawdzila w kalendarzu, to bym wiedziała, że jeszcze nie przybyła - i z rozbrajającym (rozbierającym - sic!) entuzjazem porzuciałam szalik w domu, odchorowywałam to kilka dni. Zatem nauczona doświadczeniem, postanowiłam przeanalizować moją sytuację, zanim udam się na bliskie spotkanie z wiosną. Do dyspozycji miałam zimową kurtkę, szal, czapkę, dwie pary rękawiczek, kozaki i drugie buty zimowe. Ciężki wybór, muszę przyznać. Zaczęłam się zastanawiać, w którym miejscu na Ziemi, no dobrze to brzmi bardzo pompatycznie, może lepiej w Europie (sic!) zostawiłam moją wiosenną kurtkę. W sumie zwykłe buty też nie były by od rzeczy, a ciepły szalik można by zamienić na lekką chustę. Taaa... czułam się, jak prawdziwa kobieta z życiowy dylematem - w co się ubrać? Ostatecznie nie pozostało mi nic innego, jak wdziać się w zimową kurtkę i zimowe buty. W ostatniej chwili przypomnialo mi sie o prezencie, jaki dostałam od znajomych Belgów, którzy to nas odwiedzili kilka tygodni temu, wobec czego szal zimowy zamieniłam na wiosenny (szczegół że kolorystycznie z innej planety :p). I w takiej zbroi udałam sie 'na miasto'.

Miasto tonęło w słońcu i ... wodzie. Wielkie śniegi topnieją w zawrotnym tempie, po ulicach dosłownie spływają strumienie wody, ale kto by tam patrzył pod nogi (pewnie jakieś gumowce by się przydały, a nie trampki), kiedy wiosna naprawde zawitała w te północne progi, słońce otula ciepłymi promieniami, ludzie zrzucaja zimowe skorupy, zakładają okulary przeciwsłoneczne i okupują stoliki wystawione na zewnątrz kawiarenek i restauracji, łapiąc każdy promyk wiosennego słońca. Zachciało mi się pikniku, czytania książki na ławeczce w parku, wycieczek na łono natury. Aż się rozmarzyłam :p

Wracam ze spaceru pełna zapału do pracy. Ale pierwsza rzecz, jaką robię, to sprawdzenie prognozy pogody. Jutro też ma świecić słońce i pojutrze również. Bodutku, jeszcze się przyzwyczaję... pogoda zdecydowanie mnie rozpieszcza.





Ps Post napisałam wczoraj, ale z przyczyn nieobiektywnych umieszczam go dopiero dzisiaj. Update na temat pogody - słońce świeci z wszystkich sił, aż chce się znowu uciekać na świeże powietrze...

sobota, 12 marca 2011

...


Nie kupiłam gazety. Ku mojemu zaskoczeniu pierwsze strony nie krzyczały o wczorajszym kataklizmie (poza dwom największymi dziennikami). Postanowiłam zatem zaczarować rzeczywistość. Uchwycić te chwile, kiedy 'rozlegała' się jeszcze cisza przed burza...


Statek 'Legend' w porcie skutym lodem

Nowa Opera w Oslo

Droga do Akershus festning (twierdzy strzegącej Oslo)

piątek, 28 stycznia 2011

Ostatnio udało mi się ukraść kawałek sobotniego poranka. Czysta dekadencja!


Jutro P. wyjeżdża, więc pewnie będę kraść inną część dnia.
Pozdrawiam

wtorek, 18 stycznia 2011

Północne jasności

Zmiany, zmiany, bieganie, załatwianie, odmawianie... cisza ostatniej chwili przed świtem, blask księżyca o 4 nad ranem.

Kiepsko sypiam. Czasem lepiej, częściej gorzej. Nie postrzegam tego jednak, jako kary, czy przekleństwa. Jest jak jest, trzeba zaakceptować i iść dalej. Gdy obudziłam się w o 4 nad ranem, przez chwilę próbowałam jeszcze pospać, uszczknąć jeszcze kawałek snu. Nic z tego. Wstałam więc, poszłam do pokoju dziennego. Zaskoczyła mnie ilość światła. Zdecdyowanie za duża, jak na tę porę doby, zdecydowanie za duża jak na tę szerokość geograficzną. Wyjrzałam przez okno - księżyc w pełni panoszył się dumnie po bezchmurnym niebie. Wrażenie świtu było nieodparte, choć wiedziałam, że słońce nie wzjedzie wcześniej niż przed 8.3o. A jednak... ostatnio Parco Sempione zamieniłam na sąsiedztwo Vigelandsparken.
Taka niewielka (sic!) zmiana położenia względem słońca. I nie przeszkadzają mi krótkie dni, a czasem wręcz brak słońca, czy światła w ogóle, ilość śniegu, która przy obecnej temperaturze, źdźiebko za wysokiej jak na tę porę roku, zamienia się w breję, zakutani ludzie przemykający ulicami bez patrzenia na to, co się dzieje wokół, brak pośpiechu, hałasu, gwaru wielkiego miasta. Przeciwnie. A gdy słyszę ryk wchodzącego do fiordu promu, czuję, że jestem we właściwym miejscu - bliżej morza już być nie można. A o kawiarniach, piekarniach... dużo można by opowiadać. Chwilo trwaj...