piątek, 30 kwietnia 2010

Czasem brak słów. Nic nie składa się do 'kupy'. Mysli nie zostają wystarczające długo, by je pozbierać i utkać z nich cos sensownego. Zatem,.... tymczasem zdjęcie, jedno czy dwa. By złapać ulotne chwile.


piątek, 16 kwietnia 2010

Za pisanie zabieram się już ... sama nie wiem od kiedy. Napierw  były Święta i przy całym zamieszaniu jakie bywa przed Świętami i moim przerostem ambicji nad możliwościami, zabrakło czasu na zdjęcia, by już nie wspominać o pisaniu. A potem nadszedł 10 kwietnia i w pierwszej chwili wyrwałam się do pisania, by ostatecznie zrezygnować na rzecz pustki i świętego spokoju, którego wydawało mi się wymagała sytuacja.
Potem wiele razy układałam sobie w głowie tekst, który chciałabym napisać na swoim blogu, post o dniu dzisiejszym, wczorajszym, o czymkolwiek, ale jakoś ostatecznie zawsze schodziło mi na tę sobotę. Nie chciałam i wciąż nie chcę pisać o tym, co się wydarzyło. Nie dlatego, że mnie to jakoś szczególnie nie poruszyło - nie zrozumcie mnie źle, ruszyło, nawet bardzo - ale dlatego, że już wszysyc wszystko napisali, wykrzyczeli, obfotografowali i nie pozostaje mi nic więcej do dodania. I lepiej. Postanowiłam nie włączając się w dyskusję, uczcić pamięć tych, których już nie ma, bez wyróżnień, rang i zasług. To nie ważne. Zginęli i tyle. Należy iść dalej, bo martylologia i umęczanie się niczemu nie służa, a wręcz przeciwnie, prowadzą do jeszcze większej depresji i głębszego przekonania, że pozostajemy wycieraczką, która pojawia się na wizji, tylko wtedy, gdy nastąpi jakiś sensacyjny brak jej struktury. Ale dość, bo nie miałam pisać o 10 kwietnia, ani o żadnym innym kwietniu, ani innej czerwcowej niedzieli.

Ostatnio mało widzę ze świata. Zasłonili go nam niemal doszczętnie, okraszając tę pustkę bliżej nieokreślonymi dźwiękami, które po kilku godzinach mogą doprawadzić do czynów niekotrolowanych. Dlatego uciekam do innego świata, pozornie spokojniejszego i cichszego. Zabieram 'pracę', sadowię się wygodnie z kubkiem kawy bądź herbaty u boku, okresowo także zaszczycana towarzystem kotowatego stworzenia, które wykazuje zapędy samobójcze. Napawam się światłem, świeżym (sic!) powietrzem, spokojem. Zagłębiam się w lekturze. Wczoraj musiałam wrócić do ciemności, do stukania, pukania, obijania, dźwięków dziwnego języka i migających za oknem cieni. Czułam się jak osoby, które nie mogą wychodzić na światło dzienne, bo ich skóra jest za wrażliwa. Albo przynajmniej tak mi się wydaje, że one mogą się tak czuć. Choć nie ukrywam, że jestem w lepszej sytuacji. Za niecałe trzy miesiące wyjdę z ciemności, oni zapewne nie. W oczekiwaniu na koniec wyroku, upiekłam ostatnio ciasto wg Montignaka, które u P wywołało sprzeczne emocje. Najpierw radości, że w tych ciężkich chwilach katorgii, jaką mu nałożyłam - mało skutecznej, ale jak to facet, nie rozumie, że naprawdę jestem dla niego łaskawa - wykazałam jakieś ludzkie odruchy i upiekłam ciasto. Potem zrezygnowania, by nie użyć mocniejszego słowa typu rozpaczy, że już nawet ciasto nie może być normalne. Nie, nie może i basta. Mnie smakowało, choć muszę jeszcze trochę nad nim popracować. Wersja motignakowa jest jak dla mnie zupełnie bez wyrazu, więc testuje warianty dodawania pewnych elementów smakowych, jednocześnie starając się zachować walory potencjalnej 'zdrowości' tego wypieku. A nie będę ukrywać iż fakt, że P nie smakowało ciasto jakoś szczególnie mnie nie wzruszył, więcej dla mnie :P
Let there be light... please!!!