środa, 29 lipca 2009

Idea ciasta


Choć nigdy nie byłam fanem starożytności i skrzętnie omijałam ten okres podczas wszelkiej maści studiów nad literaturą, historią czy filozofią, to jednak jakimś cudem utkwiła mi w głowie (zabłąkana informacja) platońska (może się mylę, może to był ktoś inny ;)) idea rzeczy, tzn. czy to, co widzimy jest odzwierciedleniem jakieś wyższej idei, jakiegoś idealnego obrazu istniejącego w jakimś idealnym świecie. Nie jestem w stanie przytoczyć tutaj całego dyskursu, ale też nie ukrywam, że nie jest to najważniejsze w tym momencie. Zaczęłam od tego, bo chciałam się podzielić publicznie moją porażką i sądziłam, że jeśli ubiorę ją w ładne opakowanie pod tytułem 'Ciasto w tym najwspanialszym ze światów', to będzie ona jakoś mniej bolesna, mniej dokuczliwa. Zacznę więc od początku. Nie, nie, spokojnie, nie zrobię tutaj wykładu o Platonie i spółce ;) Już mówiłam, że do fanów tudzież znawców nie należę - aczkolwiek może i błąd, może należałoby się zapoznać z treścią i stawić czoło demonom przeszłości - więc początek ograniczę do dnia wczorajszego, gdy w mej głowie zrodziła się owa szkaradna myśl, by zrobić ciasto :o Chyba już pisałam o tym, że jestem beztalenciem jeśli chodzi o wypieki cukiernicze, ale walczę z tym mym niedociągnięciem. Wciąż piszę petycje o wsparcie moralne i manualno-intelektualne, ale ciągle jestem odsyłana do innego okienka i już zaczynam się gubić w tej biurokracji ;) W międzyczasie próbuję innych środków, ale jak się zaraz okaże i tutaj jest wiele do zorbienia.
Także wczoraj postanowiłam zrobić ciasto. Chodziło za mną już od jakiegoś czasu, chodziło, męczyło, dręczyło, spać nie pozwalało, aż wreszcie powiedziałam 'basta!' i zakasałam rękawy. Nie ważne, że za oknem żar lał się strumieniami, że klimatyzację trzeba było wyłączyć na czas działania piekarnika - w innym poście powinnam opisać instrukcję jak zrobić sobie saunę w domu niewielkim kosztem :P - że śliwki suszone musiały mieć specjalną ochronę, by dotrwać do momentu połączenia się z ciastem. Daga miała ideę ciasta. Pięknego jak na zdjęciu w książce*, lekko piankowego, ze śliwkami, morelami i orzechami. Przez długi okres pielęgnowana wizja tego ciasta miała się zmaterializować lada chwila, na moich własnych oczach, co więcej, zrobiona przez moje własne, acz trochę nieporadne, ręce. Zabrałam się więc do pracy, robiąc wiele hałasu o nic, bijąc się ze szklankami, łyżkami, kartonikami i innymi opakowaniami, zaprzęgając mojego nieodłącznego towarzysza bojów i po pewnym czasie było gotowe. Stop! Jedna chwila... w pewnym momencie podczas robienia masy naszła mnie złośliwa myśl, że coś jest nie tak jak powinno być. Ale znajdując się stanie nieopisanej euforii i bezpodstawengo szaleństwa kuchniowego, stłumiłam złowieszcze głosy i kontynuowałam swoje 'dzieło'. Lekcja numer niepamietamjużktóry: słuchać głosu wewnętrznego! Problem polega na tym, że jako początkujący adept sztuki kulinarnej nie do końca wierzę swoim przeczuciom, bo skąd one mogą się brać, skoro mój dorobek pichceniowy nie wyrasta poza krawędź keksówki, a patyczek włożony do środka wychodzi bardzo mokry :P?Q? Także skazana byłam na czekanie. Wielkie czekanie, wielkie napięcie i wielka ochota na spróbowanie ciasta. Teraz sobie myślę, że czasem lepiej jest czekać, marzyć... nie zawsze dobrze jest osiągnąć cel. Czasem o wiele więcej frajdy daje dążenie do niego - alem żem się zrobiła sentymentalno-patetyczna.
Powiem krótko, zwięźle i na temat. KLAPA! Moim skromnym zdaniem wyszła wielka klapa. Ale jak zwykle P. namówił mnie na zabranie tego wybryku natury do swoich rodziców, twierdząc, że primo: chodzi o sam fakt zrobienia, a secondo: wg niego ciasto było dobre, co więcej wg niego jego ojcu będzie bardzo smakowało. Nie miałam przekonania co do tego, ale ostatecznie zabraliśmy tę pokrakę ze sobą, ja oczywiście od drzwi tłumaczyłam, że hmm... cóż.... hmm... nie do końca jest tak jak miało być. Ale rodzinka podeszła do kwestii dość entuzjastycznie. Nie będę twierdzić,że nie byłam przerażona. Ich opinii wyczekiwałam, jak oskarżony na wyrok sądu. Wciąż trudno mi uwierzyć, że im smakowało. To ciasto dalekie od ideału.
Ponieważ byłam tak zrozpaczona (sic!) rezultatem mojego mącenia w kuchni, że zdjęć tego nieidealnego ciasta nie zrobiłam. Na pocieszenie... śliwki i morele... pożarte w akcie desperacji.
Ahjo. Na koniec wypada mi jeszcze tylko wrócić do tego, co pisałam na początku o idei istniejącej w innym, idealnym świecie - myślę, że Platon (czy ktokolwiek to był) miał rację. Istnieje świat z ideami ciasta, kucharza/piekarza etc. Może kiedyś uda mi się je doścignąć ;)
* Książka M. Montignac - Schudnij z Montignakiem :o

poniedziałek, 27 lipca 2009

Fettuccine con salsa di prosciutto

Po tym jak pozbyłam się ostatnich w tym sezonie gości - by mieć całkowitą pewność, że wyjechali, zabrałam się z nimi na stację i wsadziłam do autobusu jadącego na lotnisko - usiadłam sobie przy stole i naszła mnie myśl: a może by tak coś dziś jednak ugotować?Q? I wtedy zadzwownił telefon. Patrzam, P dzwoni, ku memu zdumieniu, bo rano jeszcze nie mógł znaleść ładowarki do telefonu, odbieram. P pyta czy nie mam ochoty dziś nie gotować, co oznacza, czy pójdziemy na obiad do jego rodziców. Ja mówię, że nie ma sprawy, choć mogę zrobić obiad, nie widzę żadnego problemu. P mówi, że zaraz zadzwoni do rodziców, zapytać czy są w domu i czy planują mieć obiad ;) Ku jego wielkiemu zdumieniu, mamuska odpowiedziała, że pod żadnym pozorem na obiad przyjść nie możemy i na odchodnym dodała, że będzie miała gościa. Ja rozpaczać nie będę, choć P był troszkę zbity z tropu. Ale nic. W takiej sytuacji kwestia gotowania lub nie sama się rozwiązała. Ja w dalszym ciągu siedziałam przy stole, wciąż napawając się ciszą jaka zapanowała w domu, i zastanawiałam się co też mogę wyczarować na szybkiego z tego co mam w lodówce. I oto co wyszło. Nie będę udawać, że to twórczość własne, bo tak nie jest. Co więcej, jest to przepisy z opakowania na makaron. Zaintrygował mnie. Zarówno makaron, jak i przepis. Bo że uwielbiam makaron tajemnicą nie jest. A że ostatnimi czasy odkrywam jego mnogości też dziwić nie powinno. Jeszcze tylko nazw się muszę nauczyć i będzie pakiet. Póki co, na obiad mieliśmy fettuccine z szynką i parmezanem. Muszę przyznać, że obojgu nam smakowało. Tak, nieskromnie powiem, było bardzo dobre :D




Do przepisu wprowadziłam pewne modyfikacje pod tytułem 'składników rzut na oko lub dwa'. Potem jeszcze nie do końca wzięłam pod uwagę fakt, że na opakowaniu przepis był na 4 osoby, a ja robiłam na dwie i efekt końcowy był jak następuje:

Składniki:

  • makaron fettuccine dla tylu osób ile potrzeba ;)
  • 150g szynki parmeńskiej - u mnie była to coppa i pancetta
  • 40g parmezanu (według przepisu Parmigiano Reggiano, ale ja nie miałam, więc dodałam Padano)
  • 150g śmietany gęstej - dałam na oko, lubię bardziej zwięzłe sosy
  • 50g masła - u mnie zastąpione oliwą
  • 2 łyżki koncentratu pomidorowego - u mnie salsa meksykańska, jest dość ostra, więc dodałam trochę mniej, jednocześnie nadaje potrawie ostrzejszego smaku ;)
  • łyżeczka posiekanej pietruszki
  • pół kostki rosołu

Kreacja:

  1. Ugotować makaron fettuccine według przepisu na opakowaniu.
  2. W międzyczasie na rozgrzanej w garnku oliwie, podsmażyć szynkę pokrojoną w cienki paski.
  3. Dodać 50g śmietany i wymieszać razem. Następnie doprawić rosołem, koncentratem pomidorowym lub salsa meksykańską, wymieszać i smażyć około 2 minuty.
  4. Pozostałą śmietanę wymieszać z parmezanem i odrobiną pietruszki i dodać do reszty składników.
  5. Dodać ugotowany makaron i podgrzewać chwilę czy dwie.
  6. Makaron podawać posypany pietruszką i parmezanem, jeśli ktoś bardzo lubi.
Eccola! Buon apettito!
Teraz mogę z czystym sumieniem udać się do królestwa Morfeusza. Ostatnio nie najlepiej nam się układały nasze stosunki, może dziś zawrzemy rozejm. Bardzo by mi się przydał ;)
Dobranoc :D

P.S. Sos jest mniej więcej na 4 osoby, choć według mnie starczy na dobre dwie porcje.
Okazało się, że mama nie zaprosiła nas na obiad, bo miała rybę. A my rybjadaczami za bardzo nie jesteśmy. Także na obiad idziemy jutro. Będzie coś mięsnego biegającego-nie-pływającego ;o

...hmmm...

Ostatnio nie było mnie tutaj troszku. W sumie to z jednej strony lenistwo (zarówno kulinarne jak i to czysto słownikowe), z drugiej strony dzieją się różne rzeczy, dzieją i jakoś tak chwili spokoju nie można znaleść, by myśli zebrać i coś bardziej kształtnego napisać. Nawet teraz jak tak sobie siedzę przy otwartym oknie, z nieba leje się żar, choć już trochę przytłumiony popołudniem, słychać równomierne stukanie kół tramwaju i karetki pogotowania pędzącej gdzieś zupełnie niedaleko, siedzę sobie i myślę, że dziś także nic mądrego lub chociaż wartego odnotowania nie sprokuruję. Piszę, bo mam wielkie poczucie obowiązku, który tak bezczebelnie zaniedbałam. Piszę, bo liczę, że może w trakcie, jak moje palce na nowo przyzwyczają się do faktury (sic!) klawiatury, moje uszy dostosują się do delikatengo postukiwania, a oczy w końcu 'zakomodują' na właściwą odległość, by móc rozróżniać wyświetlające się na ekranie hierogryfy, olśni mnie i popłyną myśli 'dżdżyste' i 'rzęsiste' :s Póki co nic mnie nie uderzyło, żaden błyskawica, ani żarówka się nie rozświetliła w moim otoczeniu. Także może umilknę i pozostwię przestrzeń na własne rozważania wirtualnych czytelników.
Pozdrawiam_

czwartek, 16 lipca 2009

Na sniadanie 'chleb ziemniaczany'

Jestesmy w Irlandii... Polnocnej :o hehehehehe nawet nie widzielismy, kiedy przekraczalismy granice. Noc spedzilismy w Londonderry, a zaraz wybieramy sie zobaczyc Giant's Causeway - wlasciwy (drugi po koncercie) powod naszej wizyty na Szmaragdowej wyspie.

Ale teraz korzystajac z okazji chcialam tylko napisac, ze wlasnie wrocilismy ze sniadania. Sniadania serwuja tutaj obfite i choc nigdy nie zamowilam sobie tradycyjnego Irish breakfast - jakos wizja jakja sadzonego i kielbasek nie wspolgra z moim wyobrazeniem sniadania - to dzis postanowilam skorzystac z okazji i zamowilam sobie cos, o czym juz od jakiegos czasu myslalam. Otoz na sniadanie mialam Chleb z ziemniakow. Ciekawa co to wlasciwie jest, pelna zapalu i niemal padajac z glodu czekalam na ten z nog powalajacy potraw, jednoczesnie patrzac jak inni pochlaniaja Irish breakfast. I przyszedl. Chleb znaczy sie. Hmm, patrze na talerz i wlasnym oczom nie wierze :o Aha, mowie sobie po cichu - tlumaczenie na angielski to 'thank you' :P No coz, chleb ten okazal sie niczym innym jak naszymi plackami ziemniaczanymi, ktorych fanem nie jestem :s ale najwazniejsze, ze sprobowalam i teraz wiem z kim mam do czynienia. Troche ciezko mi tez na zoladku, bo taka dostawe tluszczu z samego rana malo ktory zoladek nieirlandzki przyjmie bez bolu, ale mam nadzieje, ze bedzie lepiej wkrotce.

Zbieram sie, bo w droge trza ruszac. Do napisania...

wtorek, 14 lipca 2009

_Telegram zza morza_

Pozdrowienia ze Szmaragdowej wyspy stop
Irlandia jest genialna stop Zielona stop Czasem slonce czesciej deszcz stop Ale jeszcze blony miedzy palcami nie mamy stop Malo Guinnessa duzo Soda Bread stop B&B stop Ksiazka z irlandzkimi przepisami zakupiona stop jedziemy dalej stop napawajac sie widokami stop nawet jesli tylko przez mgle stop chmury stop
Do nastepnego dostepu do internetu stop

czwartek, 9 lipca 2009

Szał w trampkach i inne irlandzkie wertepy

Dziś krótko i mało treściwie. Jedziemy do Dublina - teraz wszyscy się cieszą, machają łapkami i co tam innego mają pod ręką, a dagal rzuca mięsem o ścianę... nie, nie, stop. Aż tak źle nie jest. Trochę zamieszania, dużo nerwów i zmian w ostatniej chwili, ale teraz rzeczy zaczynają nabierać koloru - przede wszystkim zielonego ;) - i jeśli tak dalej pójdzie to jutro będziemy sobie pić Guinnesa w jakimś irlandzkim pubie w Dublinie. No może nie Guinnessa, ja tam fanem nie jestem, a P tym bardziej. Osobiście raczej liczę na pintę prawdziwego cider - marzy :D Nie będę teraz się zagłębiać w szczegóły. Powiem tylko, że wczoraj postanowiliśmy się "wprowadzić" w irlandzki nastrój i poszliśmy na koncert U2. Bardzo fajny wieczór z super muzyką :D Trochę refleksji mnie naszło, ale niestety nie mam czasu, by się "wynurzać". Może jak wrócę i będę mieć jeszcze inne refleksje :P W tej chwili jestem w trakcie bookowania miejsc do spania - rychło w czas, nie ma co - na szczęście plecak już spakowany, przewodniki przygotowane. Tylko jeszcze ostatnie drobiazgi. No i najważniejsze, żeby P wrócił z pracy o przyzwoitej porze :o

A żeby nie było, że się obijam kulinarnie... to załączam zdjęcie z mojego dania lunchowego. Nie miałam za bardzo czasu na wielkiego gotowanie, a jednocześnie trzeba było opróżnić lodówkę, więc w ruch poszedł mikser i oczywiście mój ulubiony makaron. Sama radość. Sos muszę jeszcze dopracować, ale jak na improwizowaną wersję przeglądu tygodnia, to jestem z siebie zadowolona ;)
A oto i danie:

Makaron z sosem brokułowo-ogórkowo-jogurtowym :D
Przepis prosty, ale jak już wspomniałam wymaga dopracowania. Może jakieś sugestie?Q?
Ilość na dwie porcję:
-makaron dla dwóch osób - kto ile lubi i jaki lubi. Ja wykorzystałam makaron z pełnego przemiału, coś w stylu falbanek (musiałabym zerknąć co to za nazwa dokładnie)
-pół brokuła
-3/4 ogórka świeżego
-jogurt gęsty - ja użyłam greckiego
-przyprawy - jak kto lubi sól, pieprz i jakieś ekstrasy. Ja dodałam mieszankę Fit Knorra do twarożków, jajek i kefirów :D
-mozzarella

Sposób kreacji:
1. Makaron ugotować według przepisu.
2. Sos - brokuł podzielić na różyczki, ogórek na kawałki Wszystko wrzucić do miksera, dodać jogurt i przyprawy. Zmiksować.
3. Makaron przełożyć na talerz, polać sosem, posypać mozzarellą.

Tyle_
Mam nadzieję, że jeśli ktoś spróbuje to zrobić to podzieli się swoimi refleksjami, niezależnie od tego jakie one będą.

Oki. Wracam do bookowania. Pozdrawiam!

"Yes, I'm still running..."


_Wczorajszy wieczór na stadionie San Siro_

"I still haven't found what I am looking for" - U2

I have climbed the highest mountains
I have run through the fields
Only to be with you
Only to be with you
I have run I have crawled
I have scaled these city walls
Only to be with you
But I still haven't found What I'm looking for
But I still haven't found What I'm looking for

I have kissed honey lips
Felt the healing in her fingertips
It burned like fire This burning desire
I have spoke with the tongue of angels
I have held the hand of a devil
It was warm in the night
I was cold as a stone
But I still haven't found What I'm looking for
But I still haven't found What I'm looking for

I believe in the Kingdom Come
Then all the colors will bleed into one
But yes I'm still running.
You broke the bonds
You loosened the chains
You carried the cross
And my shame
And my shame
You know I believed it
But I still haven't found What I'm looking for
But I still haven't found What I'm looking for


poniedziałek, 6 lipca 2009

Weekend w Val Malenco


Tym razem weekend obył się właściwie bez kucharzenia. Z jednej strony fajnie mieć labę, z drugiej strony... hmm... to już się chyba przeradza w uzależnienie ;)Ale najgorsze w tym wszystkim jest to, że jakoś nie było okazji zjeść niczego typicznego, poza pizzą :P Dlatego postawiłam sobie za zadanie zbadać tę sprawę w sposób, aż za bardzo nowoczesny, a mianowicie, w necie. Hmm... nie ma to jak technologia i XXI wiek!
Wracając do weekendu. Pojechaliśmy w góry, bo ładna pogoda, bo można wypocząć, bo jest domek i w ogóle czy trzeba się tłumaczyć z chęci zmienienia położenia względem słońca?Q? Niestety w górach wylądowaliśmy dość późno, więc tylko szybka kolacja (o 22.3o) - nic specjalnego nie było w domku, więc i menu skromne :p - i spać. Pierwsza rzecz, jaką zrobiłam po przebudzeniu, to sprawdzić, co się dzieje za oknem. Mając dobrze w pamięci zeszłoroczne przygody, bałam się powtórki z rozrywki. Ale niebo było niebieskie, słońce świeciło, ptaszki ćwierkały... także z wielką ulgą udałam się do kuchni w celu zrobienia sobie kawy (tak na wszelki wypadek chciałam mieć pewność, że nie śpię ;). Ponieważ P. spał, zabrałam się za czytanie książki, która, nie będę ukrywać, coraz bardziej zaczęła mnie wciągać. Nie wiem, jaki jest dokładnie polski tytuł, ale będzie to coś w stylu :"Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet". Jest to pierwsza część trylogii Millenium szwedzkiego pisarza Stiega Larssona, któremu się niestety było zmarło dość wcześnie. Teoria spiskowa mówi, że okoliczność jego śmierci (a także samo życie) są dość zadziwiająco podobne do wątków z powieści. Nie wiem, nie przeczytałam, więc na ten temat nie mogę jeszcze za wiele powiedzieć. Póki co, książka jest momentami za bardzo szczegółowa, ale im dalej w las, tym więcej drzew - czyt. jest coraz ciekawiej. A na marginesie dodam, że uznałam to za wielką ironię, by czytać tę książkę po włosku (sic!), dlatego czytam ją w oryginale :o - hmm... paradoks goni kolejny hihihi.
Ale wróćmy do domku w górach i sobotniego poranku. Nie wspomniałam jeszcze, że były to urodziny P. Przynam, że miałam imperialne plany, ale niestety zostały one zgaszone w zarodku - otóż piekarnik nie działał :((( ileż to ja łez wylałam. Pewnie dotarły do was informacje, że odnotowano nagły wzrost poziomu wód, tak tak, przynaję bez bicia: WINNA postawionych zarzutów! Ale nic, ileż można płakać. Mam przecież back-up plan!O radości, czyż nie jest piękne być naiwnym człekiem, wierzącym w sprzyjające okoliczności i swoje siły twórcze :D Pomarzyć dobra rzecz. Potem natychmiast na ziemię, bo trzeba ratować resztki godności. Już śpieszę z tłumaczeniem. Otóż, po drodze w góry miałam zrobić zakupy. W skład miały wchodzić między innymi jajka. Ale że nie wyrobiliśmy się, więc do sklepu nie dotarłam i tak dalej. I tylko mąkę miałam, bo ją z domu zabrałam... ale co mi po tym. Także śniadania mistrzów nie było. Były zwykłe ciastka przemysłowe, mleko o długim terminie przydatności, resztki ciasta przywiezione z Milanu i kawa wątpliwej jakości.Ale była też i świeczka i życzenie. Generalnie cały dzień żeśmy się obijali, ja bardziej umiejętnie niż chłopiec, który nie za bardzo wiedział, co ze sobą zrobić (modlitwy o zesłanie szerokopasmowego połączenia, a w ostateczności jakiegokolwiek dostępu do netu, w górach nie zostały wysłuchane - ku mojemu wielkiemu zadowoleniu ;))I wtedy nadeszły, złowieszcze, zupełnie z nienacka (nie mam pojęcia jak to się pisze :S), podeszły nas podstępem i zmusiły do nieprzewidzianych w harmonogramie działań. Także nie było kolacji na tarasie z widokiem na dolinę, ani spaceru pod rozgwieżdżonym niebiem górskim. Był za to makaron (znowu :S) i Epoka Lodowcowa 2 ku pocieszeniu, choć zachwytu w nas nie wywołała.
W niedzielę wyszło jednak słońce, więc humory nam się poprawiły. Kolację z zeszłego wieczora odbiliśmy sobie lunchem niedzielnym, który zakończyliśmy deserem, oczywiście w moim przypadku affogato al cafè... mmmmm miodzio. Jeśli kogoś naszła myśl, czy aby trochę sobie nie folguję, to niniejszym informuję, że ... o TAK, nawet za bardzo ;). Ale stosuję dietę "od jutra" ;). Ostatecznie chmury powróciły, tym razem w towarzystwie wiatru, a przez to także i chłodu, więc koło 18.oo spakowałiśmy manatki w chcieliśmy wracać. Na drodze (sic!) stanął nam jeden "szkopuł" :D Jak to się tutaj mówi - zrobiłam casino (w tym momencie szczerzę zęby i udaję, że wcale mnie tam nie było). Otóż niosłam worek z śmieciami, a w nim resztki szklanki, która P przypadkiem zbił, i jakoś tak otarłam ledwie workiem o nogę i bach.... szrama na 5cm, krew się leje, ja stoję i nie mogę uwierzyć, że mnie się coś takiego przytrafia, a P już niemal mnie wiezie na Pronto Soccorso. STOP! Oki, rana miała znamiona wielkiego auła, ale ostatecznie nie okazała się groźna, krew szybko przestała lecieć i tylko P nie mógł zaakceptować faktu, że nie chcę do szpitala/lekarza/kogokolwiek. No bo po co robić więcej casino. A dziś to już niemal śladu nie ma, ale P jeszcze rano sprawdzał, czy noga aby na pewno jest cała i czy przypadkiem nie potrzebna jest interwencja igły i nici :o co za dużo to niezdrowo ;)

I znowu jest poniedziałek :S. Jutro mamy kolejnych gości, tym razem z Finlandii, a w czwartek lecimy do Dublina :D hurrej :D

TYLE :P
to ostatnie zdjęcie, to kompozycja pani z naszego domku, gaduła jak nie wiem kto i jeszcze dialetkem zasuwa... miodzio ;)

czwartek, 2 lipca 2009

La colazione con Simo

W dzisiejszym odcinku opowiem o pewnym wydarzeniu, które stało się niemal rytuałem, bardzo przyjemnym i ...smacznym :p


Otóż od jakiegoś czasu spotykam się na śniadanie z Simo, koleżanką P, a teraz właściwie bardziej moją niż jego, ale to taki szczegół. W każdym bądź razie, mniej lub bardziej regularnie, spotykamy się rano na ploty i małe co nieco. Idea za tymi spotkaniami była szczytna, albowiem obie miałyśmy przygotowywać się z "języka" - Simo angielskiego, ja włoskiego - i miały to być takie zajęcia w miłej atmosferze i oczywiście przy kawie. I na początku tak było, ostatnio natomiast nasze spotkania przeszły transformacje i teraz właściwie ... nazwijmy rzeczy po imieniu... plotkujemy sobie, jak to dziewczyny ;), ale wciąż przy kawie :o I dziś miałyśmy takowe śniadanie. A ja, "gnana" moim szaleństwem kulinarnym, które zaczyna przejawiać oznaki opętania tudzież manii, wymyśliłam, że zrobię scones :D Dla niewtajemniczonych, scones to takie tradycyjne bułeczki angielskie, fajne i szybkie w przygotowaniu i pieczeniu. Robiłam po raz pierwszy, tak w kwestii dopowiedzenia. Anyway, z uwagi na fakt, że byłam za leniwa, by wstać skoro świt i piec prawdziwy chleb, ta opcja wydała się idealna. Także wstałam sobie o 8.2o :D i spokojnie, no nie do końca, ale powiedzmy, przygotowałam ciasto i wstawiłam bułeczki do piekarnika. Ponieważ próbuję zachować pozory zdrowego odżywiania, bułeczki były razowe, niektóre jeszcze z płatkami owisianymi hehehehehe.
I tutaj się pochwalę, bo wyszły jak na zdjęciu w przepisie (z blogu Mojewypieki). Chociaż coś :P
Pokusa, by zjeść wszystkie była wielka, ale póki co opieram się żądzom, ale jest ciężko, mówię Wam!!!
Przedpołudnie minęło zatem w doborowym towarzystwie zarówno jedzeniowym jak i zasobach ludzkich ;) A i włoskiego było sporo i cała dumna jestem, że niemal (sic!) udało mi się po włosku wyjaśnić idea metody Montignaca :p hihihihihi

I dziś jest ekstras w postaci zdjęć z tego śniadania, a właściwie mojego kulinarnego osiągnięcia :P
Resztę pozostawiam bez komentarza :D
To tyle na dziś! Pół dnia minęło, a ja jeszcze ciągle w proszku... i to nawet nie do pieczenia :P
Pozdrawiam_